Obserwatorzy

piątek, 28 grudnia 2012

Święta, oby zawsze takie były...


Nie da się ukryć, że już po świętach, choć we mnie nadal ta atmosfera jest. Pewnie po Nowym Roku zniknie spokojnie. Zacznie się zwyczajowa życiowa gonitwa. Hmmm...tylko za czym my tak wszyscy gonimy? Może Wy moje drogie dziewczyny wiecie...
Póki co, choinka u mnie roziskrzona od rana do późnej nocy. Nie pozwalam gasić lampek choinkowych, no chyba, że faktycznie wszyscy wybywamy z domu;-) Pies nie da sobie rady w razie zwarcia instalacji elektrycznej;-)





Tegoroczne święta były cudne. Napisałam, oby zawsze takie były. Jakie? Spokojne, bo zaplanowane, takie jakieś miłe:-) Ze wszystkim spokojnie zdążyłam, bez pośpiechu, bez nerwów, które często towarzyszą w świąteczne dni i psują nastrój. Baaa...potrafią być najgorszymi dniami w roku, bo przecież nie wszyscy kochają Boże Narodzenie. A wiadomo, ile roboty przed i w trakcie świąt. I choć ja mogłabym znaleźć kilka powodów, żeby "pomarudzić", to nie szukałam, bo czekałam na te święta calutki, okrąglutki rok:-)
Najcudowniej spędzony czas z dziećmi i mężem. Cała czwórka czynnie brała udział w przygotowaniach, choć muszę przyznać, że u mnie w domu jest wyjątkowo skromna i prosta wieczerza wigilijna. Wyniosłam to z rodzinnego, a jakże...góralskiego domu. Dzięki Mamo i Tato i cała rodzinko do któregoś pokolenia wstecz. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się przejadła w święta. I nie jest tak, że na moim stole bida, aż piszczy i nie ma nic poza białym opłatkiem. Jest pysznie, prosto i naprawdę tyle, ile potrzeba. Nigdy nie jemy tego wszystkiego przez tydzień, bo uważam osobiście, że to chore jest i delikatnie mówiąc, niezdrowe i tyle;-)

Uwielbiam święta, ale  czasem tak mi przykro, że rodzice i rodzeństwo jest tak daleko. Ja tu, oni tam. Niby tylko 300 km, ale jednak troszkę daleko. Nie zawsze mogę być z nimi. 
Tego roku mój mąż jakimś cudem (kurcze nie wiem, jakim, ale jakimś) miał wolne święta. Cały rok przeżywałam, że będzie miał służbę w Boże Narodzenie, a tu niespodzianka i to przez samymi świętami:-) Nie miał służby i mógł być z nami cały czas. Dziewczyny były wniebowzięte! Ja zresztą też. Niestety nie dał się wciągnąć w pieczenie pierników i ciastek, ale przecież on się w żadne gotowanie nie daje wciągnąć, nad czym zawsze ubolewam, bo facet w kuchni to MEGA SEXI widok. I mówię mu to tak często, jak się da. Nic to nie daje. Albo nie mam daru przekonywania, albo mój mąż to leń, albo wydziwia coś. Nie no, bo się obrazi jeszcze. To bardzo pracowity, ale to bardzo, bardzo pracowity facet. Tylko do kuchni wkracza ostatecznie raz w miesiącu;-)

Na szczęście ma trzy kobitki w domu, które mu to darują. Zresztą, moim celem jest nauczyć moje dziewczyny gotować, piec i czerpać z tego nieukrywaną radość. Chciałabym, żeby kuchnia kojarzyła się im z miejscem czarodziejskim, w którym można czuć się dobrze, miło, w którym będą mogły wykorzystywać magię do tworzenia czegoś, co będzie cieszyło je same i nie tylko je. Bardzo się cieszę, że zawsze chętnie pomagają, że chcą same coś wymyślić. Jednak najważniejsze jest to, że widzą na żywo, że i mnie sprawia to obcowanie z garami radochę, uspokaja, odpręża. 

Poniżej załączyłam namiastkę naszych babskich czarów. Nie wiem, czy jest coś piękniejszego niż frajda w oczach dzieci, kiedy mama pozwala oprószyć mąką całą kuchnię i pół salonu;-)

Ciasteczka poniżej są tak proste i tak pyszne, że dziecko zrobi i je zje z prędkością błyskawicy;-)
Jutro postaram się dopisać przepis, zwłaszcza, że jest on w kilku wersjach.




            Ta partia, po upieczeniu powędrowała jako prezent.






           Postanowiliśmy, że nie będzie w domu sauny, bo pogoda na zewnątrz przypominała raczej przedwiośnie, aniżeli zimę i nie rozpalaliśmy w kozie. W zamian za to, przez cały dzień tliły się świece po paterą. Świece są elektryczne, kupione w JYSK za 10 zł. Wyglądają genialnie, bo całe na zewnątrz i w środku są woskowe, jak normalne świece. Na samym dnie jest malutka żaróweczka, która daje światło identyczne z zapalonymi prawdziwymi świecami, np. tymi moimi wielkimi z IKEA, które stoją na białej, wielkiej komodzie pod telewizorem. W tych prawdziwych nie widać płomienia ognia, bo są wytopione do środka i mimo, że je kilka razy podcinałam (ten "kołnieżyk" u góry) to i tak się zachowują jest w ten sam sposób czyli topi się pięknie środek. Te wielkie, grube świece tak mają. W każdym razie, te elektryczne świece (na baterie) wyglądają tak samo i to jest właśnie takie genialne w nich.  Zatem na paterę powędrowały owe świece, małe szyszki, duża z Francji i gotowe. Strasznie lubię tą wielką szyszkę. Przywiozłam ją z podroży poślubnej, a skubnęłam spod posesji Sophie Loren. Sosny może są jej, ale spadające wokół szyszki były moje;-)






            Produkcja pierniczków ruszyła. Nie pieczemy ich na ogół wcześniej, bo za szybko by zmiękły i zniknęły do świąt. A tak, miękną sobie spokojnie od świąt i codziennie znikają do Sylwestra. Bunkrujemy je w metalowych puszkach, ale i tak znikają. Nie wiem, dlaczego...

Oleńka w akcji:-)










Marta też produkuje, ale już ciasteczka.







          Co roku mamy prawdziwą choinkę z pobliskiej plantacji, a jak się uda, to kupujemy taką choinkę do posadzenia. Tylko raz się biedula nie przyjęła, ale standardzik...po wyjęciu z donicy podziwialiśmy urąbany siekierą pieniek, wsadzony tak poprostu w donicę z ziemią. Tamta nie była z pobliskiej plantacji i pewnie tę zdradę przypłaciliśmy zmarnowanym drzewkiem;-) W tym roku jest choinka prawdziwa, oczywiście z plantacji za 35 zł. Szturbak, jakich mało, ale i tak uznaliśmy, że jest cudna, bo taka wiejska, taka nasza. Zawsze wypatrzymy najbiedniejszą choinkę. Jakąś chudzinę. Nie mamy jednak ciśnienia na choinkę szerszą niż wyższą. Nie musi być najpiękniejsza i tym samym najdroższa. Najczęściej wygląda to tak, że zajeżdżamy na miejsce, oglądamy 10 minut i już. Kupujemy jakąś sierotkę. To ma być symboliczne drzewko przystrojone w symboliczne ozdoby. Dziewczyny, a jak u Was z choineczkami jest?


    


Sianko kupiłam od dzieci, które krążyły i zbierały na jakieś przyrządy rehabilitacyjne do swojej szkoły. Normalnie, legalnie, z puszeczką, siankiem, identyfikatorami biegały po Galerii Piastów. Koło domu pełno siana, ale dzieciom lepiej dać szczytny cel, prawda?


 


O właśnie, to są te świece wielkie. Akurat tutaj płoną sobie ogienkiem, bo im obcięłam te "kołnieżyki". Ja nie wiem, kiedy je wypalę do końca. Mają już swoje latka, a końca nie widać. Dosyć często je zapalam, ale powoli znikają.




A tu już szykowałyśmy z dziewczynami stół do kolacji. Prosto, skromnie i wreszcie tylko we czwórkę. Pewnie tylko raz jedyny, choć mam nadzieję, że tak będzie często. Zmęczyły mnie potwornie wigilie z dwudziestką piątką ludzi (rodzina męża). Zresztą i jego zmęczyły... Z tego miejsca pragnę przeprosić teściową, teścia, babcię, dziadka, wujków, ciocie, kuzynostwo i resztę rodziny męża;-) Upsss! No dobra, przyznam się. Po naszej kolacji, pojechaliśmy podzielić się opłatkiem i popatrzeć na jedzenie do zebranej przy jednym stole rodziny :-)





Uwielbiam ten kompot z suszu, a Wy?






 



  Bardzo bym chciała, żeby kolejny rok był dla mojej i dla Waszych rodzin szczęśliwym czasem, żeby było zdrowie, siła do wszystkiego. Nie pragnę niczego więcej, aniżeli zdrowia i tego, aby nas było więcej, nie mniej. Niech nikogo nie zabraknie. Niech czas spędzany z bliskimi będzie wartościowy, pełny i prawdziwy.
Ściskam Was bardzo mocno, ciepło i życzę wszelkiej pomyślności:-)
     Jak jutro znajdę chwilkę, to wrzucę przepis na pierniczki i ciasteczka. Jadę z rana na giełdę staroci. Mam nadzieję, że ferajna jutro szybko wstanie, żebym mogła im zaserwować śniadanie i się ulotnić.  Buziaki! Jak coś upoluję na giełdzie, to pokażę;-)