Obserwatorzy

środa, 25 lipca 2012

Czasami tak jest...mimo wiary i nadziei, brakuje sił...







             Chciałam się moje kochane dziewczyny zameldować. Wróciłam wczoraj wieczorem znad naszego pięknego Bałtyku. Spędziłam pięć fantastycznych i intensywnych dni. Już kiedyś pisałam na temat mojej miłości do naszego morza. Pogoda wspaniała, ludzie tacy jacyś fajni wszędzie, życzliwi, uśmiechnięci. Byłam z mężem i córeczkami. Jakie one szczęśliwe...!!! Podczas takich wyjazdów mają nas na wyłączność.  Spędzam z nimi mnóstwo czasu, jednak ten czas całkowicie poza domem, jest inny jakiś, pełniejszy, fajniejszy. I o to chodzi.  Potrzebowaliśmy takiego małego zastrzyku energii wszyscy. Aż żal było odjeżdżać, bo pogoda cudna, beztroska na maksa, klimat świetny. Trzeba było jednak wrócić do pracy.
               Hmmm...z samego rana pojechałam do pracy. Dziewczyny, z którymi pracuję są świetne (oj, lepiej, żeby tego nie czytały;-)). Ale naprawdę są baaardzo fajne, że już nie wspomnę o przedszkolakach...sama słodycz:-) Aż się chce do pracy wstawać. Po powrocie, zrobiłam obiad, a  potem 2 tony prania, jak to po wyjeździe tego typu. Usiadłam na tarasie. Upał dawał się we znaki. Gorąco i duszno. W ogródku wszystko pięknie urosło pod naszą nieobecność. Zebrałam ogórków całą masę, fasolki szparagowej jeszcze więcej i stwierdziłam, że posiedzę sobie w ciszy na tarasie. Nalałam sobie cały dzbanek wody, wkroiłam cytrynę i uznałam, że życie i mieszkanie we własnym domu, z ogrodem i tarasem jest piękne. Zrobiłam kilka zdjęć, jako, że widok cytryny i lawendy rozczula mnie zawsze i wszędzie. Taca na zdjęciach to staroć kupiony za 4 złote, oczywiście przemalowany. Służy mi absolutnie do wszystkiego. Taca powinna nazywać się "wędrowniczka", bo naprawdę wędruje od kuchni, przez salon i sypialnię, aż do spiżarni. W zależności od misji i kaprysu mojej rodziny.







                Tak sobie siedziałam na tarasie, słuchałam ptaków, że im się też chciało śpiewać w taki upał... Wszystko było w porządku, ale jednak... Coś mi nie dawało spokoju. Tam, nad morzem spacerowałam po plaży, biegałam między uliczkami miasteczka, ale gdzieś z tyłu głowy jakaś myśl się kołatała, jakiś niepokój był, cisza przed burzą. Wróciłam do domu i znów ta dziwna myśl, że coś nie gra.
               Wtajemniczeni wiedzą, że moja mama od 5 lat bardzo ciężko choruje, że przeszła w maju kolejną poważną operację, w czerwcu znowu (która to już?, nie pamiętam), lipiec miał być miesiącem regeneracji sił. Obie operacje wykończyły ją, i psychicznie, i fizycznie. Zbierała znowu wszystkie wyniki, ledwo dawała radę dojść na jakiekolwiek badania. Dziś usłyszała, że ma kolejny przerzut. No i właśnie...Czasami tak jest...mimo wiary i nadziei, brakuje sił...
              Brakuje nam już sił, a musimy ich szukać i znaleźć je, by walczyć dalej, razem z naszą kochaną mamą, sami ze sobą, z lekarzami, z każdym dniem. Jednak mimo modlitw, wiary, nadziei...czasem brakuje sił. Dobrze, że to nie trwa długo. Zawsze się gdzieś znajdują. Nie wiem, skąd, ale znajdują się.
Najwięcej siły potrzebuję, żeby każdego dnia znaleźć te małe, ważne, fajne chwile, te radości, które łatwo zagubić w tak wielkim bólu. I o te siły się również modlę. Codziennie wyszukuję setki powodów, żeby się uśmiechać, żeby dawać uśmiech bliskim, dzieciom w przedszkolu. Wiem jednak, że nie zawsze się tak da. Przychodzi czas, kiedy trzeba poryczeć się, wylać cały żal, ból i spod spuchniętych od płaczu powiek dostrzec maleńkie światełko, które pozwala jeszcze wierzyć.
               Będzie mnie teraz troszkę mniej. Zresztą od jakiegoś czasu tak jest. Raz mam lepsze dni, raz gorsze. Bywa, że boli mnie wszystko, i dusza, i ciało. Choć wiem, że moje cierpienie jest niczym w porównaniu z cierpieniem mojej mamy. Zaglądam często do Was moje Anielice kochane, widzę, co porabiacie, co się dzieje. Zaglądam, żeby oderwać się od smuteczków, żeby nacieszyć oczy i duszę. Jak dobrze, że jesteście i robicie swoje. To daje siłę i energię. Bardzo się cieszę, że jesteście. I ściskam Was mocno i tak ciepło, jak tylko potrafię.
Dziś jest ten gorszy dzień, ale wiem, że jutro będzie lepiej, będzie słońce. Jak tylko zobaczę mały jego promień, odezwę się szybko. Obiecuję...



sobota, 7 lipca 2012

Skandynawski bzik...


Jak to się zaczęło...hmmm...jakieś 6 lat temu, a może więcej...
Dostałam bzika na punkcie wszystkiego, co skandynawskie. Literatura, kultura, muzyka, styl życia, kuchnia i cała reszta. Tak mnie wciągnęła, że wpadłam po uszy. Jest to temat dla mnie tak fascynujący, że...no właśnie od 6 lat zbieram pieniążki na wyprawę i do dziś nie byłam:-(   Jak nie budowa domu, to inne ważniejsze potrzeby. Ale kiedyś pojadę, na pewno. Sprawdzę, czy prawdę piszą w mądrych książkach, czy Skandynawowie naprawdę są tacy niesamowici, czy jedzenie smakuje tak samo, jak przyrządzone z książki "Kuchnia skandynawska" Teresy Cichowicz-Porady....Tak, sprawdzę sobie wszystko;-)

Chciałam jeszcze napomknąć, że słucham muzyki. No tak, ale powiecie, że każdy słucha. Tylko, że ja ciągle czegoś słucham i nadziwić się nie mogę, że jest jej tyle na świecie, że życia zabraknie, aby dotrzeć choć do jakiejś małej jej części. Lubię każdą muzykę. I tą, którą lubię najbardziej i słucham często, i tą, którą słucham, kiedy akurat mam nastrój na taką, a nie inną nutkę, ale jest też taka, do której zawsze wracam. Słucham, słucham i na jakiś czas mam spokój, ale za jakieś kilka miesięcy znów wracam i słucham do upadłego. Cudownie mi się przy niej myśli, pracuje w domu, w ogrodzie, relaksuje i zabiera w zupełnie inny świat. Takiej muzyki jest baaaardzo dużo, ale dziś moi ulubieńcy. Dzięki nim jestem w stanie przeżyć najpiękniejsze zimy i jesienie, bo akurat wtedy najczęściej słucham muzyki ludu Saami. Wiem, że teraz mamy lato...
Ale, kiedy muzyka jest tak piękna, to nie ma znaczenia, czy to lato, czy to zima...




Kim są Saamowie? Hmmm...temat rozległy, jak sama Skandynawia, Grenlandia i cała ta mroźna kraina. Najkrótsza definicja mówi nam, że Lapończycy, czasami też Saamowie, Łoparowie, Loparowie to lud zamieszkujący głównie Laponię – krainę historyczno - geograficzną w Europie Północnej obejmującą północne krańce Norwegii, Finlandii, Rosji (Płw. Kolski) oraz Szwecji.
Są to potomkowie pierwotnych mieszkańców Skandynawii. Mają niesamowite korzenie, kulturę, sztukę, no i oczywiście specyficzną, ale piękną muzykę. Jest ona jedyna w swoim rodzaju.
Jest to zupełnie nam Polakom nieznany nurt, ale ciekawy przez to. Zresztą zobaczcie sami, jaka jest ta muzyka Saami:-) 
Osobiście, wszystkie trzy panie uwielbiam. Maddji i Sofia Jannok są młodymi artystkami, ale bardzo znanymi w całej Skandynawii. Natomiast Mari Boine to artystka światowej sławy, która ma ogromny dorobek.






Kochani, pochwalcie się swoją ulubioną muzyką lub artystami, których muzykę kochacie czy też po prostu lubicie słuchać.

Pozdrawiam w upalny dzień, ściskam, całuję i życzę miłego słuchania:-) No i oczywiście miłego weekendu:-)



wtorek, 3 lipca 2012

Porzeczkowa pychota...


           Moje krzewy porzeczki dopiero tej wiosny zamieszkały w ogrodzie. Plony z niej są zatem małe, a nawet znikome;-) Ale od czego jest kochana teściowa? Naprawdę kochana, bo zerwała, obrała, przywiozła prosto do mojej kuchni:-)
           Tak się wpatrywałam w te czerwone, lśniące kuleczki i zastanawiałam się, co z nimi począć... Problem rozwiązał się sam. Właściwie Mariola mi podsunęła nieświadomie, gdzie wylądują moje porzeczki. Oczywiście w pysznym cieście z delikatną kruszonką. Pycha:-)




Zabrałam się ochoczo do pracy, choć w sumie to ciasto robi się tak szybko i tak dziecinnie łatwo, że zanim piekarnik się rozgrzał, było po wszystkim. Jakieś 15 minut rozgrzewa się mój piekarnik do tych wymaganych 190 stopni Celsjusza;-)






 
         Zapach porzeczek podczas pieczenia rozchodzi się po całym domu. Fantastyczny aromat, którym możemy się delektować rzadko, bo przecież nie często piecze się ciasto z porzeczkami. Myślę, że truskawki czy jabłka królują częściej. A szkoda...

         Podaję zatem szybciutko przepis. Jest naprawdę prosty, bo jajka miksujemy chwilę z cukrem, potem dodajemy resztę składników. Miksujemy chwilę i wylewamy na blachę (dużą, prostokątną), na to wrzucamy owoce, tak gęsto, jak się tylko da, a może gęściej i więcej;-), delikatnie dociskamy, aby owoce troszkę weszły w ciasto. Na to wszystko wysypujemy gęsto kruszonkę. Wkładamy całość do piekarnika o temp. 190 stopni i pieczemy ok. 40 min. Gotowe! Uwaga! Ciasto znika błyskawicznie! Jest pyszne, lekko wilgotne, puszyste. Polecam baaaardzo:-)


CIASTO:                                                    KRUSZONKA:
                                 

4 jajka                                                        100 g mąki
1 szklanka cukru                                          50 g cukru
1/2 szklanki wody                                        60 g margaryny
1/2 szklanki oleju
2 1/2 szklanki mąki
1 proszek do pieczenia
1 cukier waniliowy







Smacznego:-)

Ściskam i pozdrawiam wszystkie łasuchy;-)

niedziela, 1 lipca 2012

Tarasowe widoki...

 Tak się zastanawiam, kiedy ja znajdę czas, żeby wszystkie zioła wysadzić wreszcie do gruntu...Aaaa..przypomniałam sobie, że czas to ja znajdę, zaraz po tym, jak mój mąż znajdzie chwilkę, żeby mi mój wymarzony zielnik zbić z tych desek, które mu na taras zawlekłam;-) Coś czuję, że to potrwa. Póki co, cieszę się ziołami w kuchni. Rosną, jak wściekłe w ośmiu doniczkach. Jednak zdecydowanie miały by lepiej w ogrodzie.


Wczoraj zdążyłam tylko przesadzić moje szczepki pelargonii, które miały zdecydowanie za ciasno w rozsadniku. Na razie kwitną dwie na różowo i czekam, aż się rozrosną. Reszta to póki co, niespodzianka, bo szczepki były uszczykiwane to tu, to tam;-) Bladego pojęcia nie mam, jakiego będą koloru te moje "dzieci":-) 


           Moja ukochana, młodziutka lawenda. Jeszcze gdzieniegdzie kwitnie, ale lada dzień pościnam ją troszkę i powinna raz jeszcze na koniec lata zakwitnąć. Muszę się przyznać, że jestem od niej uzależniona. Mogłabym bowiem siedzieć z nosem w tym małym krzaczku 24 godziny na dobę.
           Zaś suszony kwiat lawendy, który wisi w mojej sypialni w woreczku bawełnianym, pachnie tak obłędnie, że chwila, kiedy kładę się spać jest moją ulubioną. Kładę się do łóżka, pocieram woreczek w dłoni, przy czym uwalnia się zapach najcudowniejszy z najpiękniejszych (oczywiście dla mojego nosa) ;-) Nie muszę chyba dodawać, że jestem w raju;-)



 Białe róże...uwielbiam je za to, że są różami i że są białe. Wiecie przecież, ze kocham białe kwiaty.


Nagietek to mała roślinka, która mnie rozczula. Gdzie się sypnie nasionami, tam rośnie, kwitnie całe lato, jesień, a jak spadł w zeszłym roku śnieg i przykrył żółte i pomarańczowe płatki nagietka, zlitowałam się i wyrwałam biedaka. Choć przyznam, że wyglądało to osobliwie i bardzo ładnie. Śnieg na żółtym tle;-) Zawsze zbieram sobie nasiona nagietka, kiedy już przekwitnie. Najczęściej mam sporą torebkę nasion. Na wiosnę rozrzucam tu i tam. Przypominają mi małe słoneczka. Jest sporo odmian nagietka. W przyszłym roku zakupię chyba różne odmiany i wysieję, gdzie zechcę. 



  Ktoś mnie pytał ostatnio o moje ulubione miejsce w ogrodzie. Tadaaam....Przedstawiam mój ulubiony stół. Przeżył chyba obie wojny światowe, żeby trafić do mojego ogródka. Ależ on jest mi potrzebny! Tu sobie przesadzam, grzebię w ziemi, podlewam sadzonki. Z tyłu mam miejsce na ziemię i potrzebne sprzęty. Tak kiedyś spędziłam przy nim ze 3 godziny. Mój mąż w pewnej chwili zapytał czy nie chcę fotela tu sobie postawić. Hmmm...nie głupi pomysł. Chociaż lepiej jakieś wysokie krzesło, bo gdybym się na fotelu rozsiadła, to raczej książki bym czytała, a nie w ziemi grzebała;-) Najlepiej na stojąco. Człowiek wtedy ma dostęp do wszystkiego. Teraz mój stół roboczy jest "ogarnięty", jednak wczesną wiosną dzieją się tu sceny iście z programu "Maja w ogrodzie". A to tylko ja - Gosia.



         W tym roku zrobiłam eksperyment. marzyły mi się grządki wyniesione, takie właśnie w skrzyniach. Postanowiłam najpierw się oczytać, a potem przystąpiłam do pracy. W Anglii takie ogródki to norma, w krajach skandynawskich również. Oczywiście bez pomocy męża nie dałabym rady. Cierpliwie pomagał mi zbijać te skrzynie. Nawiózł świeżej ziemi. Kochany mąż:-). Widział moją radość ogromną:-) No tak, ale to było w marcu. Teraz mamy lipiec.
         Wiecie co, to najlepszy eksperyment, jakiego się podjęłam. Praca przy warzywach w takim ogródku to śmieszne minimum. Wreszcie nie muszę co tydzień z jęzorem na wierzchu plewić godzinami i dniami. Idę sobie raz w miesiącu wyrwać kilkanaście chwastów i po robocie. Podleję czasem. To, co już zjedzone, dosiewam sobie stopniowo. Teraz dosiałam znów rzodkiewkę, fasolkę szparagową, szpinak. Tam, gdzie puste kwatery za jakiś czas coś wyjdzie (mam nadzieję). Moja druga połowa (mąż) już zapowiedział, że w przyszłym roku będzie dwa razy więcej takich skrzyń, bo widzi, że moja praca w tym małym ogródku to czysta przyjemność. Jest mały, bo nie wiedziałam czy plony będą zadowalające. Cieszę się przeogromnie, że za rok będzie większy. Cztery skrzynie to za mało. Chcę również za rok ogrodzić go małym płotkiem, dróżki między skrzyniami wysypać żwirem.


Już wcinamy nieśmiało marchewkę Lenkę. Moja córcia młodsza uwielbia chrupać taką małą słodką marcheweczkę. Ja sama jako mała dziewczynka podkradałam cioci z ogródka takie marchewki, wyrywałam po kryjomu, bo ciocia krzyczała, że są za małe jeszcze. Ale ja nie mogłam się oprzeć, bo były takie delikatne, słodkie i soczyste;-) Panie Boże, wybacz, i mnie, i cioci Irence...


Fasolka szparagowa, która ma śliczne białe kwiaty

Kwiaty cukinii
 Cukinia mnie zawsze zachwyca tym, że rośnie dosłownie w oczach z dnia na dzień, ma piękne duże kwiaty i ogromne kujące łodygi oraz liście. Jak otworzą się kwiaty cukinii to pstryknę zdjęcie, bo to coś pięknego.


Czerwone buraczki kocham w każdej postaci, więc nie mogło ich zabraknąć w moim ogródku.


No i król ogrodowy...ogórek zielony:-) Już widać maleńkiego królewicza;-)



 Rumianek pospolity. Zanim na naszej działce budowlanej stanął dom, pole było obsadzane rumiankiem. Dziadek co roku zbierał rumianek i zawoził do skupu. Pewnie piłam rumiankową herbatę między innymi dzięki niemu;-)  Traktował wszystko, co robił z wielkim szacunkiem i namaszczeniem.  Widok pola całego w trzech kolorach to niezapomniane przeżycie. Zapach również. Ja uwielbiam te małe żółte łebki otoczone białymi wąskimi płatkami. Do dziś spotykam w wielu miejscach naszej działki pozostałości po plantacji rumiankowej dziadka. Uśmiecham się do tych małych słoneczek, a one uśmiechają się do mnie. Pewnie jeszcze długo będą się u nas wysiewały.



To by było na tyle moich ogródkowych widoków z tarasu. Dziś jest tak gorąco, że tylko taras i wielki parasol ratują sytuację. Woda z cytryną, książka...taka leniwa niedziela:-) Życzę Wam wszystkim uśmiechu na cały tydzień, dużo słońca i fajnych ludzi na swojej drodze. Buziaki i uściski dziewczyny!