Obserwatorzy

środa, 26 października 2011

Zapiekane jabłka z migdałami i...vive la France!





Uwielbiam Francję, kuchnię francuską i wszystko, co się wiąże z tym krajem. I choć śni mi się po nocach, że znów tam jestem, mam wielką nadzieję, że kiedy już ogarnę cały rozgardiasz, który w moim życiu się panoszy, pojadę i zostanę na troszkę. Przez wiele lat miałam mgliste pojęcie o kuchni francuskiej. Zresztą,  do dziś wielu z nas kuchnia francuska kojarzy się żabimi udkami, ślimakami, bagietką, serami i winem. Natomiast kuchnia francuska jest jedną z najlepszych na świecie. Oprócz dużych różnic pomiędzy poszczególnymi regionami, można wyróżnić w kuchni francuskiej tzw. haute cuisine (wysoką kuchnię), gdzie dominują drogie, tradycyjne dania, przygotowywane przez znanych często kucharzy oraz nouvelle cuisine (nową kuchnię), która narodziła się w opozycji wobec tej pierwszej. Nouvelle cuisine opiera się na lekkich, zdrowych i krótko przyrządzanych daniach. I to jest właśnie to:-)
Swego czasu zakochana w kuchni francuskiej próbowałam najróżniejszych dań. Potem zdradziłam ją na rzecz kuchni włoskiej, następnie skandynawskiej. Ta druga zachwyca mnie do dziś. Ale to ogólny "bzik" na punkcie Skandynawii i wszystkiego, co się z tym wiąże. Ostatnio jednak odkryłam kuchnię francuska na nowo, a to dzięki zdobyciu książki "Kuchnia francuska" napisanej dla posiadaczy Thermomixa oraz filmowi "Julie and Julia", w którym w światowej sławy kucharkę Julię Child, wciela się Meryl Streep. Film obejrzałam kilka razy i mam ochotę zobaczyć go jeszcze raz. Coś mi się zdaje jednak, że skończy się na większej ilości, aż do znudzenia. Nie wiem, co takiego jest w tym filmie...
Francja to kraj, w którym mogłabym żyć, gdyby tylko ktoś pozwolił mi na to. Chodzi o Pana Boga i Toto Lotka. W sumie, chodzi mi o połączenie tych dwóch sił;-) Myślę, że decyzję podjęłabym wtedy w pięć minut.
Życie i codzienność Francuzów podoba mi się conajmniej z punktu widzenia turysty. Zaczynają dzień troszkę inaczej niż my. Faktycznie śniadanie składa się zazwyczaj z bagietki lub croissanta z dżemem lub masłem oraz kawy lub czekolady, które podawane są w małych miseczkach, by dzięki temu móc w nich zamaczać bagietkę. Czasem piją sok pomarańczowy. Najbardziej jednak podoba mi się to, że oni faktycznie od wczesnego ranka tłoczą się w licznych we Francji barach, kawiarniach, restauracjach z gazetą w ręku, uśmiechem na twarzy, parującą kawą. Obiad jedzą około 14 godziny i jest on obfity. Najpierw podawane są przystawki, potem danie główne, sery, deser i kawa. W przeciwieństwie do polskich zwyczajów, we Francji zupy nie stanowią nieodłącznego elementu obiadu i nie spożywa się ich zbyt często. A ja tak lubię zupy...
Kolacja jest tam spożywana dość późno, bo 20 a 22 i trwa zazwyczaj dość długo. Podawane są dania na ciepło. I to mi się bardzo podobało:-)
W ogóle, kuchnia francuska jest zdrowa, pyszna i lekka. Zresztą kobiety we Francji są piękne i zdrowe. Podobno zasługa stylu życia, bycia, kuchni i klimatu. Coś w tym musi być:-)


Liczba restauracji w Paryżu niestety maleje. Główną przyczyną jest podobno to, że skrócono przerwę obiadową dla pracowników - z trzech do jednej godziny. O zgrozo! Ja, jako polski pracownik mam jakieś 15 minut i to wielkie szczęście, jeśli je faktycznie mam. Myślę jedank, że we Francji, tak jak i u nas pojawił się zasyp barów, w których króluje kuchnia orientalna, włoska oraz  restauracje typu fast food. A fee!

Prawdą jest, że Francja to królestwo serów. Są one produkowane w ogromnych ilościach, rodzajach i kształtach (mówi się, że jest ich tyle, ile dni w roku; w rzeczywistości rodzajów serów we Francji jest jeszcze więcej - około 500). Najsłynniejsze to normandzki camembert, brie i roquefort.


Zdjęcie pochodzi z serwisu: www.zjedztam.pl



Wina we Francji to temat rzeka. Nie będę się rozpisywać, bo nie jestem znawcą win (choć wczoraj "wydoiłam" przepyszne półwytrawne czerwone wino do kolacji, co jednak znawcą mnie nie czyni) i nie chcę popełnić błędu, którego znawcy by mi nie wybaczyli. Jednak zwiedzając Francję...widok mijanych po drodze winnic jest nie do opisania. Nawet okiem, umysłem i sercem nie sposób tego ogarnąć i opisać. 

Zdjęcia pochodzą z National Geographic


W lipcu we Francji kwitnie lawenda. Widok i zapach, zwłaszcza w pełnym słońcu lub po deszczu, nie do opisania

Winnice


Francja to piękny i różnorodny kraj, jak Polska zresztą. Piękna, różnorodna i z wieloma regionami. Wiadomo, że co region to inne zwyczaje, potrawy, sposób bycia i życia. Kiedy patrzę na mapę Europy i miejsce, które zajmuje Francja, nie dziwię się, bo widać gołym okiem, skąd może się brać ta rożnorodność w kuchni francuskiej. Państwo niewiele większe od Polski, posiadające 22 regiony, a każdy z nich ma swoją specjalność kulinarną. Dałabym wszystko, aby móc zobaczyć każdy region, posmakować te specjały, dotknąć, powąchać, zapakować do domu, zapamiętać.  Zobaczmy, co mogłabym spróbować w niektórych regionach: 

Pikardia - jej specjalnością są zupy jarzynowe oraz flamique à porions - suflet czosnkowy.
W Amiens podaje się pâté de canard - pasztet z kaczych wątróbek.
Pikardia znana jest z kremu Chantilly, przyrządzanego z mleka, śmietany i cukru. Jego nazwa pochodzi od miasta Chantilly. Na deser można zjeść również tartę z rabarbarem.
Alzacja - znana jest dzięki swoim winom, piwu i choucroute, przyrządzanym z kiszonej kapusty oraz foie gras - gęsim wątróbkom. Specjalnością jest także ser munster, wyrabiany z krowiego mleka.
Burgundia - najbardziej znane są burgundzkie wina , boeuf bourguignon - mięso wołowe duszone w czerwonym winie, musztarda z Dijon oraz ślimaki.
Franche-Comté - w masywie gór Jury wytwarzany jest słynny ser comté z krowiego mleka.
Normandia - jako region nadmorski, słynie z owoców morza, a zwłaszcza z przegrzebków św. Jakuba. To właśnie z Normandii pochodzi jeden z najbardziej znanych francuskich serów - camembert oraz napoje alkoholowe, produkowane z jabłek: cydr (cidre) i calvados.
Bretania - tu także często podawane są owoce morza oraz cydr. Słynne są bretońskie naleśniki.
Dolina Loary (region Centre) - dolina Loary nazywana jest często ogrodem Francji, ponieważ produkowanych jest tam wiele owoców i warzyw. Specjalnością regionu są kozie sery, rillettes - drobno posiekane, smażone mięso oraz jabłkowa tarta Tatin.
Prowansja - podstawę kuchni stanowi oliwa, ryby, owoce i warzywa oraz zioła, w tym słynne zioła prowansalskie. Najbardziej znane potrawy to bouillabaisse (zupa rybna), ratatouille (potrawa z duszonych warzyw) i soupe au pistou (zupa z bazylią).
Périgord - kojarzony z truflami - najdroższymi grzybami świata.

Pyszności i produkty, z których można czarować i czarować, czego dusza zapragnie. Kończąc moją małą wycieczkę, napiszę tylko:  Vive la France! Niech żyje Francja!

Ja dziś pokażę deser z kuchni francuskiej, który bardzo lubię. Jest prosty, pyszny, ale o zaskakującym smaku. Użyłam mołdawskiego wina, półsłodkiego czerwonego gronowego, choć w przepisie powinno być wino z jabłek. Czerwone wino nadało jednak piękny kolor jabłkom, a i smak jest bardziej wyraźny. 















A oto przepis:

Zapiekane jabłka z migdałami  (Gratin de pomnes aux amandes et au cidre)


Składniki:
  •  1 kg jabłek
  • 1/2 butelki wina wytrawnego z jabłek (cydr)
  • 150 g masła
  • 150 g migdałów (płatki)
  • 100 g cukru
  • 3 jajka

Wykonanie:
  • obrać jabłka, wybrać gniazda nasienne, pokroić na ćwiartki, większe jabłka na 6 części, zalać winem na 3 minuty (ja zostawiłam na 10 minut)
  • nagrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza
  • w naczyniu miksującym wymieszać jajka z cukrem - czas 2 min, obr. poz. 2, dodać masło lekko stopione i 2 MT wina (czyli 200 ml), w którym moczyły sie jabłka, dodac migdały i miksować - czas 2 min, obr. poz.3. Następnie nastawić czas - 3 min, temp. 100 stopni Celsjusza, obr. poz.4. Masa jest juz gotowa.
  • żaroodporne naczynie wysmarowac masłem, ułożyć w nim jabłka, zalać masą jajeczno-migdałową i  piec przez ok. 20 minut. Podawać na ciepło, choć deser wspaniale smakuje także schłodzony w lodówce. 
                                             Smacznego:-)



Deser jest lekki i wychodzi go naprawdę dużo. Polecam, bo jest pyszny. Jabłka zapiekają się delikatnej migdałowej pierzynce, a ich kolor pozostaje lekko różowy. Kiedy robię ten deser, w całym domu unosi się zapach pieczonych jabłek, migdałów i wina. Coś wspaniałego:-) 

czwartek, 20 października 2011

Zupa z kiszonego ogórka

 












         









         Hmmm...dziś zupa, którą uwielbia cała moja rodzina do trzeciego pokolenia wstecz:-). Zaczęło się niewinnie. Wczoraj wieczorem,  kiedy moje łobuziary kończyły jeść kolację zapytane, jaką chcą zupkę jutro, zgodnym chórem odpowiedziały, że ogórkową. Ok, pomyślałam i stwierdziłam, że ugotuję ją jeszcze tego wieczora, wszak to chwila-moment.  Zaczęłam wyciągać produkty z lodówki. Poprosiłam moje małe "paskudy", żeby poszły się już myć i do piżam poprzebierać. Nastawiłam zupę, którą robi się naprawdę szybko. Gotową, przelałam do garnka i postawiłam na kuchence. Nalałam sobie do miseczki i zrobiłam zdjęcie. Pomyślałam...tak cudnie pachnie, więc sobie zjem, jak tylko trochę ostygnie. Garnek przykryłam pokrywką i ucieszona, że będzie pyszna zupa na drugi dzień, pochowałam produkty do lodówy, umyłam deskę do krojenia, miseczkę i nóż. Przy termomiksie dużo do mycia nie ma, a i tak codziennie zmywarka zawalona talerzami, talerzykami, kubkami i milionem sztućców. Zawsze mnie to dziwiło. Do momentu, gdy mąż mnie oświecił, że co ja się tak dziwię, skoro niemal codziennie po całym domu biegają koleżanki i koledzy naszych dzieci. Razem...jakieś ośmioro głodomorków:-) W porywach więcej...
      Wracając jednak do zupy...jak ogarnęłam kuchnię, stwierdziłam, że zrobię zdjęcie, bo komuś obiecałam pokazać kuchnię.  Potem wzięłam ścierkę czerwoną z kuchenki i poszłam do pralni. W pralni zabawiłam chwilkę, bo wyprasowałam ubrania na drugi dzień. Wracam, a w kuchni śmiechy i jakaś zabawa. No tak, dziewczyny dorwały się do zupy. Były tak zajęte wyjadaniem z garnka i swoimi "śmieszkami", że nie widziały, jak cyknęłam zdjęcia. Dużo nie zjadły, dzięki czemu zostało na dziś. Pogoniłam moje złodziejaszki do mycia zębów. Ja natomiast zjadłam zimną zupę. Nalana wcześniej już dawno ostygła. Ale i tak była pyszna:-) Jest gęsta, pachnie wspaniale. Jest bardzo syta, głównie ze względu na mięsko, które się w niej gotuje. To prawdziwie esencjonalna ogórkowa. Polecam zupę z całego serca:-) Przepis jest z książki "Dobre gotowanie". 


pyszne ogórasy






Najpierw jedna...






A za chwilę cała, dwuosobowa  banda ;-)



   A oto przepis na zupę z kiszonego ogórka:


Składniki:

  • 100 g warzyw (marchew, pietruszka, seler, cebula)
  • 250 g ogórków kiszonych
  • 250 g ziemniaków pokrojonych w kostkę
  • 1 pierś z kurczaka (około 130 g)
  • 1 kostka rosołowa
  • 1 łyżeczka przyprawy uniwersalnej
  • 1 łyżka mąki (około 20 g)
  • 1 MT kwaśnej lub słodkiej śmietany (czyli 100 ml)
  • 20 g masła
Wykonanie:

  •  ogórki rozdrobnić - czas 10 s, obr. poz. 4-5 i przełożyć do innego naczynia
  • do Thermomixa włożyć cebulę - czas 4 s, obr. poz. 5-6, dodać pozostałe warzywa i rozdrobnić - czas 8 s, poz. 5-6
  • założyć "motylek", dodać masło, pokrojone w kostkę mięso, ziemniaki, przyprawy, uzupełnić wodą do 750 ml i gotować - czas 10 min, temp. Varoma, obr. poz. 1,5 (w oryginale jest do 1/2 litra, ale wtedy zupa jest baaardzo gęsta, więc ja daję wody do 750 ml)
  • dodać ogórki, mąkę i śmietanę, gotować - czas 10 min, temp. 100 stopni Celsjusza, obr. poz.1

                                                                                     Smacznego:-)

Ps. Cudowne jest to, że naczynie Thermomixa waży i odmierza mi wszystko. Nie potrzebuję dodatkowych wag i miarek. Co za wygoda dla mnie!

poniedziałek, 17 października 2011

Zaczęło się...




      No nie wiem, chyba nie byłam na to jeszcze gotowa. Cóż jednak począć, przymrozki już są i nic się na to nie poradzi. Moje roślinki przyjmują to póki co, z godnością, choć róże się zdenerwowały i już chyba po nich... Ma to swój urok, ale jakoś tak jeszcze szkoda wszystkiego...Mój ogród pomalutku idzie spać...











Mimo chłodu, pozdrawiam Was wszystkich cieplutko i słonecznie:-) Miłego poniedziałku:-)

piątek, 14 października 2011

Moje zachody słońca...

Moje małe niebo :-)


     No i jak to zrobić? Jak nie kochać własnego domu? Jak nie kochać słońca, nieba, fizyki, chemii, astronomii...Jak nie kochać życia, kiedy z okien taki widok się ma? No nie da się. Nie da. Trzeba się cieszyć i uśmiechać do świata. Pojąć nie mogę, że choćby... w takiej Australii zachodzi to samo słoneczko i maluje na niebie wieczorne tęcze.
    Kocham te moje zachody słońca. Kiedy wracam do domu wieczorami, zastanawiam się często, jaka dziś niespodzianka będzie na tarasie, z okna sypialni czy salonu. Już w samochodzie się cieszymy i nie możemy doczekac powrotu do domu. Mój mąż tez nie może się nadziwić, że taka mała wioseczka, z takim małym kawałkiem nieba, a takie kolory nam co wieczór prezentuje. Nawet dzieci zaraziłam zachodami słońca. Wołamy się nawzajem, kiedy któreś zapomni wyjrzeć na taras lub przez okna. Wyciągamy aparat i uwieczniamy ten cud świata. Codziennie inne niebo, inna gama kolorów, w zależności od pogody, zachmurzenia, pory roku... Kiedy mieszkałam w bloku, w rynku miasta, zachód słońca widziałam raz na miesiąc, może rzadziej, bo jakoś nawet nie pamiętam... i nie było to nic specjalnego. Ot, zachodzące słońce pomiędzy wieżami licznych kościołów i sklepików. Dlatego teraz widzę i patrzę.  Codziennie, jak tylko jestem w domu, jak tylko nie przegapię. A Wy lubicie słońce i jego powolną ucieczkę za horyzont?

Dziś było skromnie, ale i tak ładnie

 Jesienią nawet niebo potrafi się pokazac z dobrej strony  ;-)



I z drugiej strony tarasu...

wtorek, 11 października 2011

Pada deszcz? To nic...


          W takie dni, jak ten zapalam w kozie, siadam na kanapie, otulam się kocem...Na stoliku, koniecznie lampion, świeca, bo za oknem szaro, mokro i ciemno jakoś, od samego rana. W jednej ręce gorąca herbata, w drugiej książka. Moja opcja dziś to laptop, bo pracy dużo, ale to dobrze, bo to właśnie dzień na pisanie konspektów. Szyby mokre, ale jakie piękne... Kropelka przy kropelce. Świat taki dziś spokojny. Lubię jesień również za takie dni, jak ten. Za deszcz, święty spokój. A Wy lubicie deszcz jesienią?




Nasza najukochańsza koza:-) Daje nam nie tylko ciepło, ale o wiele więcej...


Ciągle się denerwowałam, bo po jakichś trzech godzinach świeczuszka - tea-light wypala się i to w momencie, jak wygodnie siedzę. Najczęściej działo się to w najmniej oczekiwanym momencie. Nie chciało mi się wstawać i iść do spiżarni po nowy tea-light. Zastanawiałam się, jak to zrobić, aby zawsze był pod ręką, na naszym stoliku. I tak, z potrzeby chwili, powstała ta puszka. Dopóki nic innego nie wymyślę, będzie nam służyła. Teraz sobie zasiadamy wszyscy na kanapie, a jak się skończy palić w naszym lampionie, nie trzeba nikogo "gonić" po kolejny. Sięgam do puszki i już :-)  Najbardziej się z tego cieszą dzieci, bo to one biegały. Ja udawałam, że mam stare, spróchniałe kości. Taka ze mnie mama ;-)





Życzę wszystkim miłego wtorku i uśmiechu, zarówno na buzi, jak i w sercu :-) 


niedziela, 9 października 2011

Ściana, która straszyła...


                Czasem jest tak, że coś u nas stoi i straszy, coś bardzo paskudnego, niefajnego. Tak stoi i straszy, w pełnym tego słowa znaczeniu. I u mnie coś stoi i straszy, choć to juz przeszłość na szczęście. U mnie moi drodzy, była to biała pusta ściana w kuchni. O matko, jaka ona była pusta! Kombinowałam i dumałam, co dla mnie i tej ściany będzie najlepsze. Walczyłam ze sobą, choć bardziej z moim mężusiem kochanym, który dzielnie znosi moje pomysły. No i wygrała półka, a właściwie dwie, bo ta druga wisi na innej ścianie w kuchni, ale o tym innym razem... 



                

W każdym razie, kupiłam sobie dechę, sosnową, piękną. Pomierzyłam, pomyślałm trochę, po czym poprosiłam mojego siłacza (męża kochanego), który w garażu ma pół Castoramy, Obi i Leroy Merlin, żeby mi tę dechę przeciął tymi silnymi łapkami i zeszlifował troszkę. Zawsze pojawia się w takich chwilach problem typu, jak on biedak przejdzie na koniec garażu przez te wszystkie sprzęty. Ale, jak go tak chwalę, że on taki silny i w ogóle to zrobi dla mnie wszystko:-) Będzie się przedzierał przez obydwa garaże;-) Przeciął, zmatowił papierem ściernym, czego nienawidzę robić (szczerze). Ja zaś zabejcowałam, zalakierowałam matowym lakierem bezbarwnym i przykręciłam sobie czarne, metalowe wsporniki, które wypatrzyłam w Castoramie. Mój siłacz wywiercił mi dziury ładne. I wreszcie moja ściana nie straszy. Jedna i druga zresztą... Wreszcie znalazły spoczynek: lampa naftowa, którą zapalam tylko latem na tarasie, haft krzyżykowy (jeden z moich ulubionych), aniołki i wrzos. Półki mają identyczny kolor, jak drzwiczki w szafkach kuchennych, więc wszystko gra i śpiewa:-) Takie małe, a cieszy:-)  I wiecie co? Już się nie boję białej ściany.


           Mało mi jednak było... Znudziła mi się już tablica, na której wszystkie pilne sprawy do załatwienia zapisywaliśmy kredą. Wiecznie zapchana dziesiątkami spraw... Gdzie się tylko dało, moje dzieci rysowały serca i napis: "MAMO KOCHAM CIĘ". I wtedy to ja już nic nie widziałam i nie wiedziałam. Moje zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Znalazłam w garażu kwadratową deskę, w szafie kawałek materiału kupionego kiedyś za grosze w Ikei, tasiemkę w drobniutkie biało-granatowe paseczki, pistolet na zszywki i w pół godziny powstała nasza nowa domowa tablica informacyjna. Kupa radości tak małym kosztem:-) Ja zadowolona, mąż też, ale dziewczyny smutne, bo juz bazgrać nie maja na czym. Mówię im, że mają dużą tablicę w pokoju swoim, a one na to, że to juz nie to samo. Nooo....każdemu dogodzić się nie da ;-)  Narazie tablica stoi oparta o ścianę, ale może zmieni miejsce. Chociaż...czy ja wiem...tutaj jest najlepsze miejsce, póki co:-)








A u mnie już jesień wita przedzimie:-)


Trzymajcie się cieplutko Kochani i łapcie ostatnie promienie ciepłego, jeszcze jesiennego słoneczka:-)


Wreszcie pomalowałam też stół w salonie. Czekał i czekał na kolor biały, bo był szaro-buro-nijaki;-)

środa, 5 października 2011

Zupa krem kukurydziany



Pyszne "złoto"


           W książce pt. "Thermomix na bankiecie", którą niedawno zdobyłam, znalazłam zupę krem z kukurydzy. Przyciągnęła moją uwagę z czterech powodów. Mianowicie, jest z kukurydzy, którą bardzo lubię, jest zupą-krem, które to uwielbiam, zawiera tylko kilka składników, które zawsze mam w spiżarni, no i ostatni powód...nigdy nie jadłam zupy z kukurydzy. Postanowiłam, że czas najwyższy spróbować. Robi się ją błyskawicznie, więc zanim moi domownicy zorientowali się, że mówię o jakiejś zupie na obiad, ta była już gotowa. Mój Thermomix lubię właśnie za to, że na ogół, wszystko się wrzuca, gotuje "samo w sobie" i juz mam pożywny obiad. Tak było i z tą zupą. Jest syta i pyszna. Taka kremowa, lekko kwaskowato-słodkawa. "Wciągam" ją na listę zup, które lubię. Polecam wszystkim, którzy lubią kukurydzę i którym się znudził krupnik czy barszcz czerwony ;-)

Podaję przepis na zupę krem kukurydziany:

Składniki:
  • 220 g kukurydzy mrożonej, z puszki lub świeżej (ja użyłam z puszki)
  • 2 kostki bulionu drobiowego lub wywar rosołowy
  • 1/2 kostki serka topionego
  • 2 łyżki mąki
  • 100 ml śmietany
  • natka pietruszki
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • przyprawy
  • ser żółty do posypania
Wykonanie:
  • wszystkie składniki zmiksować - czas 5-7 s, obr.poz. 4
  • uzupełnić wodą do 1 litra i gotować - czas 10 min, temp. 100 stopni Celsjusza, obr. poz. 2
  • po ugotowaniu zmiksować -czas 2-3 s, obr. poz. 7
  • posypać zieloną pietruszką, żółtym serem
  • można podawać z groszkiem ptysiowym lub innymi "chrupkami"
                                                                                                                Smacznego:-)

        Miłą niespodzianką w tej zupie było to, że niektóre ziarna kukurydzy nie zmiksowały się do końca i można je poczuć w całości, a na dodatek fajnie to wygląda w zupce.

        Swoją drogą, przeczytałam ostatnio w jakiejś gazecie o tym, że kukurydza jest naprawdę zdrowa, ma wpływ na wiele czynności naszego organizmu i zdziwiłam się, bo nie wiedziałam o tym. Gdzie ja żyłam do tej pory? Czy Wy lubicie kukurydzę? Ostatnio natknęłam się na Dni Kukurydzy, fajną imprezę, na której musi być żółto i bardzo wesoło. Natknęłam się równiez w internecie na inne odmiany kukurydzy, niż te do tej pory nam znane. Zobaczcie, jak wygląda kukurydza ozdobna. Jest nie tylko żółta, ale ma wspaniałe kolory. Można by rzec...jesienne:-)


Niesamowite kolory...

Chyba sobie taką kukurydzę posadzę w ogródku:-)

niedziela, 2 października 2011

Jesienne nastroje...





            Moja ukochana jesień... Jest wspaniała, bo spokojna, słoneczna, kolorowa... Ostatnio mnie olśniło, że moje dziewczynki też lubią tę porę roku. Są wtedy w raju. Znoszą do domu różności w ilościach przekraczających moją wyobraźnię. Ale są takie zadowolone...kieszenie i plecaki wypchane jesiennymi zdobyczami, umorusane, uśmiechnięte. Wczoraj moja dzielna 6-ciolatka zdobyła dynię, a raczej wyżebrała od wujka. Ja pomogłam wyciąć miny na życzenie. Jednak przed wycinaniem, kłótniom nie było końca, więc skończyło się kompromisem. Wszak dynia jest okrągła i sporo na niej miejsca. Młodsza chciała uśmieszek, a starsza zdziwioną minę. Stało się wedle życzeń. Mamy dynię na tarasie. Szkoda, że tylko ta jedną. Ale trzymam się wersji, że to chwilowe;-)
           Nie wiem, co takiego jest w dyniach? Może zapach, smak, kształt, wielość odmian, kolorów? A Wy, lubicie dynie?




A to zdjęcie pochodzi z farmy Dyń w Powsinie. Czyż nie są piękne?


          Znalazłam plakat, który zaprasza na .Ósmy Dolnośląski Festiwal Dyni we Wrocławiu 9 października w Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Bardzo chcę się wybrać na to święto. Jestem ciekawa tego, co zobaczę...Może się tam spotkamy?


sobota, 1 października 2011

Ciasto czekoladowo-czekoladowe

       

           Moje dzieci wstały dziś lewą nogą. Za oknem pogoda marzenie, wolna sobota (no powiedzmy, że wolna), a one jakieś takie marudne. Myślę sobie, co tu robić? Tak się cieszyłam, że dziś wszyscy razem spędzimy cały dzień, ale przecież nie wytrzymam, jak tak będą marudziły od rana, kłóciły się o każdy szczegół... No to wpadłam do pokoju i pytam: "Moje królewny Marudy, co Wam poprawi nastrój w ten piękny, słoneczny ranek?", a one na to, że albo muffinki, albo ciasto czekoladowo-czekoladowe. Ufff... Rozwiązanie się znalazło i to szybko. Wybrałam ciasto, bo muffinek wczoraj się napiekłam trochę. Zrobiłam trzy rodzaje i praktycznie oddałam wszystkie, bo to było zamówienie dla gości mojej teściowej. Wzięłam się zatem do roboty.
        Ciasto robi sie ekspresowo, bo wrzuca się wszystko po kolei, według listy składników, miksuje, wylewa na okrągłą blachę (moja jest o średnicy 28 cm), na ciasto rozrzuca się ok. 3 jabłek pokrojonych w kostkę i piecze w temp. 180 stopni Celsjusza przez ok. 45 minut albo do suchego patyczka:-) Po ostudzeniu polałam ciacho roztopioną gorzką czekoladą z 70% zawartością kakao i posypałam kokosem. Wyszło, jak zwykle doskonałe, mięciutkie, leciutkie, wilgotne w środku. Już połowy nie ma, ale zaraz zrobię sobie kawusię i zakradnę się na kawałeczek;-) Właściwie to starczy dla kilku osób, więc zapraszam do mnie na pyszne ciasto i kawę lub cappuccino. Usiądziemy sobie na tarasie w promieniach ciepłego słońca, podelektujemy się i ciachem, i kawą, i jesiennym słońcem, śpiewem ptaków, pogadamy, pośmiejemy się troszkę:-) Zapraszam, starczy dla wszystkich:-)



Przepis na ciasto czekoladowo-czekoladowe:

 
  • 2 jajka
  • 1 szkl. cukru
  • 1 szkl. mleka
  • 2 szkl. mąki
  • 2 łyżki kakao (ja daję takie kopiaste, bo uwielbiam dobre, gorzkie kakao)
  • 2 łyżki dżemu jabłkowego (ja dałam powidła śliwkowe, bo akurat miałam otwarte)
  • 1 łyżeczka sody
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 szkl. oleju
                                                                                Smacznego:-)

         
            Ciasto jest szybkie, proste i pyszne. Kiedy do drzwi pukają goście to wiem, że to najlepszy przepis na szybko, bo zawsze składniki do niego są w kuchni. Ciasto proste, a podczas pieczenia uwalnia wspaniały zapach kakao i jabłek. Goście czekają wodzeni za nos, a potem wcinamy razem jeszcze lekko ciepłe z niezastygniętą polewą z czekolady i nadziwić się nie możemy, że zniknęło niewiadomo w sumie, kiedy...