Obserwatorzy

piątek, 30 grudnia 2011

Pies się nudzi...








          Dzieci grają całe dnie w różne gry planszowe, których zresztą mają pokaźna kolekcję. Ja udaję, że piszę pracę, mąż udaje, że sprząta w garażach. A pies się nudzi. Nasza Lady postanowiła zaprotestować. Najpierw się kręciła i zaczepiała dziewczyny, które wyciągnęły grę "Twister" i w najlepsze wyginały się, jak joginki. Nie zwracały uwagi na psa, a raczej słyszałam ciągle: "Lady odejdź, Lady poszła! Na miejsce! Lady zostaw!". No tak, ale ile można leżeć na swoim posłaniu i patrzeć smętnym wzrokiem w poszukiwaniu kompana do zabaw? Mamy psa, jakby to powiedzieć...rozrywkowego. A dziś nikt dla Lady czasu nie  miał. Jednak, jak wspomniałam...pies zastrajkował, wkurzył się i położył się na środku maty z "Twistera". Położył się, zamknął ślepia i udawał, że śpi. Uśmialiśmy się.














            Przez chwilę to było zabawne, ale niestety dzieci musiały przegonić psa. Jak wygląda smutny i bezsilny pies? Prosze sprawdzić niżej:-)






Za jakiś czas było już inaczej czyli w normie. Zdążyłam tylko pstryknąć telefonem te zdjęcia. 
Nasz pies w  żywiole:-)




Ja nie wiem, jak wyglądałoby nasze życie bez psa. Jakoś tak pusto i smutno by było.  I niekompletnie. 


Pozdrawiam wszystkich, którzy kochają psiurki, te małe i duże, rasowe i nierasowe:-) Te wesołe mordki, dla których Pan jest całym światem i częścią ich życia.




środa, 28 grudnia 2011

Szopek czar...


Uwielbiam te małe i duże. Jest w naszych stronach sporo takich szopek, a na giełdzie staroci można je dostać za przysłowiowe grosze. I jest ich zatrzęsienie. Są też grające. Mój teść ma taką. Pięknie gra kolędy. Obie moje szopki nabyłam za naprawdę śmieszne pieniądze. Dokupuję tylko te śliczne, małe świeczuszki. Mam czerwone i białe.
Co roku wyciągamy szopki z kartonów. Odwijamy z papierów i nadziwić się nie możemy, bo zapominamy przez okrągły rok, jak one wyglądają. Moment zapalania świeczuszek jest magiczny. Już po zapaleniu się trzeciej świeczki, cała szopka rusza. Jest to widok niesamowity. Skrzydła zaczynają obracać się coraz szybciej, a wszystkie elementy szopki zaczynają żyć. Każde piętro kręci się i wszystko tańczy. Sceny z narodzenia Jezusa są takie piękne. Są Aniołowie, którzy zwiastują narodzenie Jezusa, są pastuszkowie z owieczkami, Trzej Królowie niosący dary, wielbłądy, dzieciątko w żłóbku, Maryja z Józefem.
Nie każdemu podobają się pewnie takie szopki, ale cała moja rodzina uważa, ze są piękne. Na dodatek stwarzają piękną scenerię w domu. A mina księdza chodzącego z kolędą nie do opisania. Małe dzieci natomiast tak długo patrzą na świecące i tańczące szopki, że świece się wypalają. Czasami kończy się to zsikaniem pampersa do kolan;-)
Szkoda, że święta tak krótko trwają... Jest też dobra strona tego wszystkiego. Jak schowam za miesiąc szopki, to za rok znów wyciągnę je z kartonów z wielkimi oczkami i uśmiechem na buzi:-)









Wieczorem zapalamy świece, choć na kwadrans i patrzymy. Wiatraczki kręcą się, jak szalone, a przy tym wydają taki miły dźwięk.








A poniżej moje ukochane kamieniczki. Jeszcze jednej brakuje mi do kompletu. Cena jest "zaporowa", więc szybko nie skompletuję. Póki co mam dwie. Świece płoną w nich niemal codziennie. Kamieniczki są spore. Jak gaszę światło zupełnie, dają takie piękne odblaski ze swych okienek na białe ściany. Płomień świecy delikatnie się rusza, a blask z okienek faluje wówczas na ścianie. Pięknie to wygląda. Na tych zdjęciach tego nie widać, bo musiałam zapalić lampkę, żeby zdjęcie jakoś wyszło. No i choinka... W tym roku mam choinkę szturbaka. Ale to nic. Ważne, że pachnie, a i tak dla nas najpiękniejsza. Dziewczyny ubrały ją do granic mozliwości. Wykorzystały niemal wszystko, co znalazły:-)






Pozdrawiam wszystkie maniaczki blasku i ciepła świec:-)




piątek, 23 grudnia 2011

Dzielę się moją radością i wzruszeniem....


...bo po wczorajszym wieczorze doszłam do siebie. To znaczy, że minął czas szoku i totalnego zaskoczenia, dzięki czemu mogę normalnie funkcjonowac i podzielić się z Wami radością ogromną. Już głos mi wrócił i jestem w stanie pisać na klawiaturze...
Już kiedyś pisałam, że Anioły są na ziemii, a nie tylko w niebie. Jeden z nich łazi za mną. To Anioł Stróż i niechże łazi aż do końca mych dni. Inne Anioły mieszkają daleko ode mnie. Jeden z nich ma na imię Ania i jest niemożliwy. W sumie to Anielica cudna. Podaję jej adres, żebyście mogli ją odwiedzić. Tadaaaam....http://moja-przystan.blogspot.com/ .
Kiedy Ania napisała mi w mailu, że wysłała mi karteczkę świąteczną i odrysowanego renifera, na którego pięknym kształcie mi zależało, ucieszyłam się. Jednak, kiedy sąsiad przyniósł mi paczkę, już po wielkości kartonu coś mi nie grało. Nikogo w domu nie było, więc mój genialny listonosz zostawił u sąsiadów. Zęby bym mu wybiła, gdyby zaawizował;-) Patrzę...no od Ani. Powiem Wam coś. Niezbyt dobrze pamiętam, ale już w tym momencie miałam lekki atak serca. Moje dziecko starsze (8-letnia Ola) opowiadało potem, że jak rozpakowałam paczkę i wyciągałam po kolei wszystko, to z częstotliwością karabinu maszynowego wyrzucałam z siebie słowa: O Boże! I tak w kółko. Ponoć jeszcze wołałam: O Boże!, jak już wszystko wypakowałam na blat w kuchni. Ola mówiła, że wyglądałam, jakbym ducha widziała, zatkałam dłonią buzię i bełkotałam nadal po swojemu. Z boku moja córka śmiała się ze mnie, młodsza wystraszona pytała, co się stało mamie. Ja nic nie poradzę, ze tak przeżywam emocje. 
Aniu, brak słów... Jestem zszokowana, pijana ze szczęścia i pewna, że chyba nikt mnie nie zrozumie. No właśnie...ja nadal w szoku. Wszystko, co znalazłam w tej paczuszce jest tak piękne i dane z serca, że to widać i czuć. Ja nawet nie potrafię na tą chwilę opisać mojej wdzięczności. 
Podusia jest piękna i taka mięciuchna, że mogłabym na niej leżeć i odleżyn dostać. Piękna kartka z życzeniami, serwetki śliczne, pachnące laski cynamonu, które moje dziewczyny wąchają non-stop, jak małe narkomanki. Podkładka jest słodka:-) Niestety, muszę się z rodzinką podzielić. Córka wysępiła karton, bo się zakochała w tej parze reniferów. Mąż z samego rana podziwiał te wspaniałości i nagle z szyderczym uśmieszkiem złapał czekoladę i mówi, że to zdecydowanie dla niego wysłałaś. Ale i tak jest super, bo reszta dla mnie. Zresztą wszystkim będzie cieszyć oczy to, co mi podarowałaś. 
Najbardziej wzruszyłam się płytą. W tym pięknym pokrowcu z kokardką w kropeczki jest płyta z kolędami, które Ania nagrała dla mnie. Piękne kolędy, najsłynniejsze światowe hiciory, których słucha się wspaniale. Ja juz od samego rana w podskokach dzięki tym nastrojowym kompozycjom. 
Najpiękniejsza część prezentu jest na ostatnim zdjęciu. Przepiękna torebka uszyta przez Anię, biało-czerwona pękata śliczność! Jak wyciągnę z niej wypełnienie i wsypię swoją lawendę, to zdecydowanie będę musiała zmienić swój blog na "Zapach lawendy". Nie będzie juz "Zapachu bazylii"! I co wtedy pocznę?



Dzięki Ani, która dała mi szczegółową instrukcję, zrobiłam w końcu poduchy. Zobaczcie, jak wyglądają w towarzystwie białej podusi od Ani:-)








Moim dziewczynom oczka z orbit wyskoczyły, kiedy po zasmrodzeniu całego domu Nitro, wyczarowałam taką poduchę. Nie mogłam tylko młodszej przekonać, że to jasne miejsce na imbryku, to tak oryginalnie ma być, ze to nie jest moje niedopatrzenie. Tłumaczyłam, ale nie jest przekonana do końca;-)



A niżej sprawczyni zmiany nazwy bloga. Torebka na lawendę:-) Oj, chyba będzie Zapach lawendy...
Co o tym myślicie?




Mój mąż się załamał, bo zamiast w kuchni stać, biegam po domu i układam. Śmieje się ze mnie, bo nie pomyślałby, że z laską cynamonu przewiązaną białą wstążeczką można tak biegać co chwilę i tyle miejsc dla niej znaleźć. Mężczyźni...

Anulku, dziękuję Ci z całego mojego małego serca:-) Jesteś prawdziwym Aniołem, który mieszka wprawdzie 350 km ode mnie, ale czuję Twoją obecność nawet na odległość. I właśnie za to bardzo Ci dziękuję:-)


Tobie Aniu i wszystkim życzę wiary. We wszystko. Życzę, aby Wam się spełniało każde marzenie, małe i to wielkie. Szczególnie te, które są na samym dnie serc, skrywane przed ludźmi, nieśmiałe czasem, a tak ważne i piękne. Czasem, o tych marzeniach wiecie tylko Wy i nikt inny. Trzeba tylko wierzyć i się nie bać.
Ściskam Was dziewczyny mocno i serdecznie:-) Kochane moje blogowiczki...
Spokojnych i fajnych, wesołych świąt!




czwartek, 22 grudnia 2011

Serce na dłoni...

         




           Znalazłam wczoraj wieczorem w skrzynce pocztowej serce na dłoni Maciejki czyli śliczną karteczkę świąteczną, a w środku opłatek, co mnie bardzo wzruszyło. Mireczko Kochana, jesteś taką fajną babeczką, że aż mi się łzy cisną na moje oczęta. Przeczytałam dziewczynkom moim i mężulowi te piękne życzenia i też się wzruszyli.
Królestwo Maciejki jest  tutaj i powiem Wam, że uwielbiam do tego "Królestwa" zaglądać:-)  Dziękuję Ci Kochana pięknie. To bardzo miło dostać takie życzenia na święta. Tak zwyczajnie, bezinteresownie... Całuję i ściskam serdecznie.






Te renifery są takie słodziuchne, prawda? Te ich oczka i noski... :-)


A tak na marginesie, trzymajcie kciuki za mnie, żebym dała rady wszystkiemu podołać w te święta. Mam zapalenie oskrzeli i krtani. I szczerze mówiąc, czuję się, jakbym z każdą minutą dokonywała żywota swojego. Wyglądam, jakby mnie przejechał tramwaj albo coś większego. Najgorsze, że muszę dziś stać pół dnia w kuchni. A potem dzieci zawieźć na dwa treningi i kwitnąć tam 4 godziny. Mąż to ma fajnie...Wolałabym iść do pracy i tam sobie "umierać" cichutko;-) 

Ściskam i pozdrawiam wszystkie siedzące lub stojące w kuchni Panie Domu:-)



poniedziałek, 19 grudnia 2011

Już mnie nie straszą...


Stały w kącie i straszyły. Dębowa szafka i nadstawka. Szafeczkę dostałam 2 lata temu od cioci z Niemiec, która też jej zawadzała w kącie. Zaś nadstawkę kupiłam za jakieś śmieszne pieniądze na giełdzie staroci. Było to ponad 3 lata temu. Oba mebelki były w doskonałym stanie. Jednak ten ich dębowy kolor mnie ciągle drażnił. Jakiś czas temu postawiłam jedno na drugim i dostałam olśnienia. Wszystko się zgadzało. Ten sam kolor, wszak dąb, brzegi, wymiary. Zupełnie, jakby to komplet był.
Farby białej u mnie dostatek, więc uznałam, że będzie z tego komplet i to śnieżno biały:-). Pomalowałam oba starocie, co w przypadku witrynki nie było proste, bo jak zaczęłam wyciągać szyby, a najpierw listewki mocujące i maleńkie gwoździki, to prawie szału dostałam. Później te wszystkie listewki...nie, nie, nie...listeweczki pomalowałam, zmontowałam, wymieniłam uchwyty na takie same, jak posiada szafka w przedpokoju i  komody w salonie. I gotowe. Wreszcie mam gdzie trzymać różne drobne pamiątki i prezenty. 
Cieszę się tym kącikiem w dzień i wieczorem, kiedy pozapalam świece lub lampy. Wszystko ładnie się odbija. Muszę się wreszcie zabrać za "ubranko" dla lamp stojących, ale czasu brak... Lista rzeczy do zrobienia wydłuża się, a miało być odwrotnie. Jak to się dzieje? Może Wy mi dziewczyny powiecie?



Przeszukałam całego laptopa, żeby pokazać, jakie paskudy z tych zdobyczy były, ale nie wiem, może jakiś chochlik schował. Nie ma i już. A szkoda, bo sama bym się pewnie teraz zdziwiła;-)






                 


Jak to wieczór i sztuczne światło potrafią kolory zmieniać... Jest zdecydowanie cieplej.


Już to widzę...co chwilkę w witrynce będzie mieszkało co innego. No, ale po to w końcu jest, prawda?






Pozdrawiam wszystkie twórcze istoty:-)





piątek, 16 grudnia 2011

Szarlotka królewska





Nic nie poradzę na to, że kocham szarlotki. Uwielbiam próbować nowe szarlotki, ale też bardzo lubię wracać do starych, sprawdzonych przepisów. Ta szarlotka jest doskonała. Wszyscy ją bardzo lubią. Jest bardzo smaczna i ma "to coś" w sobie, bo na warstwie jabłek pyszni się pianka z orzechami włoskimi i delikatna, pachnąca kakao kruszonka. Kiedy się piecze zapach cynamonu wabi całą okolicę. I już pół wsi wie, że Gosia szarlotkę zrobiła. Wiele osób, które ją u mnie jadły, prosi o przepis. Skoro tak im smakuje, dzielę się równiez z Wami-moimi drogimi blogowiczkami:-)




Blacha ciasta - zawsze znika zbyt szybko:-)




A oto przepis na szarlotke królewską:


Ciasto:

  • 3 szkl. mąki
  • 1/2 szkl. cukru
  • 1 kostka margaryny
  • cukier waniliowy
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki kakao
  • 5 żółtek
                                                                 Masa jabłkowa:

  • 1 kg jabłek (obrać i zetrzeć na tarce)
  • cynamon (wedle uznania)
  • orzechy włoskie (wedle uznania, ale ja daje sporo, jakieś 15-20 dkg)

                                                                          Piana:

  • 5 białek
  • 1 szkl. cukru


                Mąkę, proszek, margarynę posiekać. Dodac cukier, żółtka, cukier waniliowy. Wyrobić ciasto. Podzielić na 3 części. Jedną część zawsze robię troszkę większą i to jest wtedy spód ciasta. Do jednej dodać kakao i wyrobić. Wszystkie 3 kulki ciasta włożyć na 1 godzine do lodówki. Po godzinie, jedną część rozwałkować, wyłożyć na blaszkę. Na to wyłożyć jabłka, posypać cynamonem i solidnie orzechami włoskimi, oczywiście rozdrobnionymi trochę.  Na to zetrzeć druga część jasnego ciasta. Na to ubite białka z cukrem i na końcu zetrzeć na wierzch ciasto kakaowe.  Piec 1 godzinę i 15 minut w temp. 170 stopni Celsjusza.

Szarlotka rozpływa się w ustach, więc trzeba uważać;-) A tak serio...jest naprawdę super, polecam i życzę smacznego:-)






    Nie wyobrażam sobie szarlotki bez cynamonu. Chwała temu, który odkrył cynamon i jego rozliczne zastosowanie. To magiczna przyprawa. Wy też tak macie? Lubicie cynamon?





    wtorek, 13 grudnia 2011

    Mój wymarzony akrobata...




             Zakochałam się w nim, zanim go jeszcze kupiłam. Widziałam wiele razy na jakichś blogach czy w gazetach wnętrzarskich te manekiny, ale nawet nie wiedziałam, gdzie takiego cudaka mogę kupić. Marzył mi się od dawna. No i mam gagatka od kilku dni! Nacieszyć się nim nie mogę. A było to tak...
            Pojechałam z mężem do Legnicy po jakieś zakupy. Postanowiliśmy jednak, że nie chce nam się przepychać z wózkiem sklepowym przez regały i tłumy ludzi. Poszliśmy zatem pospacerować sobie po dawnej okolicy. Niedaleko zresztą miejsca, gdzie mieszkaliśmy zanim wybudowaliśmy nasze gniazdko na wsi. Stwierdziliśmy, że przez te 2 lata coś się nawet pozmieniało. Idziemy, idziemy, aż tu nagle widzę jakiś ładny butik, piękna wystawa, fajne ubrania. Mówię do męża, że wejdziemy, bo chyba to jakiś nowy sklepik. Weszliśmy. W środku pięknie. Wystrój, jak się patrzy. Okazauje się, że to butik z używaną odzieżą i nie tylko. Zamurowało mnie, bo było tam naprawdę elegancko. Przemiła dziewczyna za ladą uśmiecha się pięknie, bardziej do mojego męża niż do mnie, ale co tam...ja czuję, że ktoś mnie woła i patrzy na mnie. Zaglądam przemiłej właścicielce przez ramię i jestem w szoku. Wołam...Maćku, zobacz! A mąż: co takiego? Manekin! Jakbym zobaczyła ósmy cud świata. Manekin wołał do mnie: kup mnie, zabierz mnie stąd do dosiebie... Mój mąż zna ten wyraz twarzy u mnie, błysk w oku i wie, że wówczas nic i nikt mnie nie powstrzyma. Mój akrobata kosztował 6 zł. Mąż się uśmiał, ze za 6 zł tyle radości mi można sprawić. Owinęłam drewniaka mojego w apaszkę, położyłam wygodnie w torebce, zapłaciłam i z uśmiechem od ucha do ucha pożegnałam sklepik. Przemiła pani-właścicielka chyba nie zrozumiała mojego uwielbienia dla nowego nabytku;-)
            Gdybym tylko miała więcej czasu, mogłabym mu się przyglądać bez końca, ćwiczyć wszystkie pozy i wyginać nim do granic możliwości. Wiecie co, on na sto procent jakiś sport uprawia. Chyba jogę:-)









     Stoi sobie na komodzie w salonie. Komody przewędrowały w inne miejsce i troszkę się pozmieniało w salonie. Ale o tym kiedy indziej, bo jeszcze nie wszystko jest gotowe. 



    A niżej mój ulubiony druciany kosz na koce. Koc na spodzie jest ogromniasty, rzadko używany. Natomiast te dwa niebieskie w ruchu są non stop. Zawsze pod ręką. Kiedy tylko zmarznę, ręka wędruje za kanapę i za moment już cieplej się robi. A druciany kosz służył nam do tak wielu rzeczy, ze powinien dostać jakiś medal za wysługę lat czy coś takiego. 



    Kosz, bluszcz i inne tam widoczne "cosie" pozwalają mi wierzyć, że nasza suczka Lady nie będzie już swym wielkim, czarnym, mokrym nochalem mazać szyby w oknie. Zobaczymy:-)



    Mega dobre i szybkie Rafaello

           





             Swego czasu robiłam ciasto typu Rafaello często i namiętnie. Miałam przepis od siostry. Wykorzystywałam go  przez lata, ale był czasochłonny okrutnie. Rodzina prosiła, zebym zrobiła Rafaello, a ja się denerwowałam, bo zwyczajnie... nie  chciało mi się. Od ponad roku zaczęło być to czystą przyjemnością. Mam zupełnie inny przepis. Teraz Rafaello jest na zawołanie, szybkie, łatwe, a co najważniejsze o wiele smaczniejsze od tamtego. Jest tylko jeden problem...mianowicie znika za szybko. Dzieci, które nie przepadały za kokosem, pokochały i kokos i moment, w którym zapowiadam, ze robię Rafaello:-) Wszyscy lubią tez krakersy i podjadają, kiedy robię to ciacho. Kupuję zawsze dwie paczki, takie po 180 g, żeby starczyło, i na ciasto, i dla podjadaczy:-)


    Oto przepis na Rafaello na krakersach:




    Składniki: 


    1/2 litra mleka
    2 czubate łyżki mąki ziemniaczanej
    2 płaskie łyżki mąki pszennej
    1 cukier waniliowy
    3/4 szkl. cukru

    Z tego wszystkiego gotujemy budyń. Kiedy wystygnie całkowicie, dodajemy do niego 200 g masła czyli kostkę i 200 g wiórków kokosowych. Miksujemy to wszystko. Masa jest pyszna i trzeba bić po łapkach wyjadaczy, którzy się pchają do miski podczas miksowania. Na blaszkę (ja robię w małej kwadratowej) wykładamy krakersy, na to połowę masy, znów krakersy i druga połowa masy. Na wierzch wysypujemy ok. 50 g wiórków kokosowych i lekko wklepujemy je łyżką.  Gotowe:-) Wstawiamy do lodówki na kilka godzin, żeby krakersy "przeszły" masą. I wcinamy bez wyrzutów sumienia:-)
                                                 
                                                                                                       Smacznego:-)





    U mnie w menu świątecznym będzie w tym roku Rafaello z całą pewnością. Trzeba dbać o siebie i nie przemęczać się, prawda?

    sobota, 10 grudnia 2011

    Nareszcie mogę wygodnie ubierać buty...



            Jak widziałam moje dziewczynki podczas ubierania butów, serce mi się kroiło. Siadały na kafelkach i wiązały buty. Pół biedy teraz zimą, bo jest ogrzewanie podłogowe, ale w porze letniej kafle są zimne. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie coś w tym przedpokoju stanie. Jednak nie widziałam nic, co by mi odpowiadało. Aż wreszcie u teściów na poddaszu wypatrzyłam tę oto szafeczkę. Stała w kącie smutna i byle jaka. Nikomu niepotrzebna. Chciałam, żeby była biała. Bez przetarć, zwyczajnie biała. napracowałąm się przy niej, bo zeszlifowanie tego do przyjemnych nie należy, ale za to teraz wygląda o niebo lepiej. No i siadamy sobie wygodnie wszyscy:-) Jak ją pomalowałam, wkręciłam nowe uchwyty, obiłam materiałem siedzisko i postawiłam w przedpokoju, to zawołałam mężusia i mówię tak: "widzisz to, co ja?" A on na to, że widzi. Ja: "na pewno?" A on: "no szafkę twoją widzę". A ja taka rozbawiona mówię do mężusia: "Nie szafkę, tylko ściany i drzwi do malowania!". Oczywiście udał, że nie widzi, jak paskudne są juz ściany. Wiem, ze to efekt zabaw moich dzieci, ich kolegów i koleżanek,  a także naszego psa. Jak nie berek, to ciuciubabka plus inne bieganiny. No, ale dzieci takie szczęśliwe wtedy są, że juz o psie nie wspomnę...



    A tak wyglądała szafka, kiedy ją przywiózł mąż:
















    Mam nadzieję, że nikt nie widział śladów po opieraniu rowerów;-) Lepiej zobaczcie, jaki piękny haft czarny kiedyś poczyniłam:-)

    Pozdrowienia ślę cieplutkie w tez szary, pochmurny dzień:-)



    środa, 7 grudnia 2011

    Koza, która zna niejedną historię...


    Cztery lata temu byłam u mojej babci w Zawoi, w górach, w ukochanym miejscu, gdzie się urodziłam i skąd pochodzi cała moja rodzina. Takie miejsce, gdzie jest nasze serce, mimo,że już od dawna tam nie mieszkamy. Każdy z nas ma takie miejsce, a czasem nawet kilka. Ale do rzeczy....siedziałam sobie z babcią Rózią, ciocią i kuzynkami,aż nagle przypomniałam sobie, że przecież dziadek był stolarzem i miał swoją drewutnię, gdzie robił różne cudne przedmioty.
    Nigdy go nie poznałam, niestety zmarł młodo zostawiając wdowę z dziewięciorgiem dzieci. Znam go jedynie z opowiadań i ze zdjęć. Ta jego drewutnia to zawsze było magiczne miejsce. Babcia nie pozwalała tam nikomu zaglądać, zwłaszcza nam dzieciom. Wiadomo, że dzieci, jak to dzieci, trudnią się przede wszystkim wtykaniem nosa, łapek i tyłka tam, gdzie nie można i nie potrzeba. Byłam najnormalniejszym dzieckiem, więc, jeśli tylko babcia znikała z horyzontu, podkradałam z siostrą klucz od kłódki i jazda....czego tam nie było...cuda, cudeńka. Kiedy tam wchodziłam i przedzierałam się przez firanę z pajęczyn, czułam się,jak w jakiejś magicznej krainie. To było czarodziejskie, ale jednocześnie straszne dla małej dziewczynki miejsce. Tym razem nie chciałam robić "powtórki z rozrywki" i zamiast podkradać klucz, który leżał w tym samym miejscu, jak 25 lat temu, zapytałam wprost, czy mogę tam poszperać. A babcia na to: łoj dziewco, ty wis, ile tamok pajoków i pajęcyn? A ja na to: Babciu moja kochana, a no wiem. Ucieszyłam się, jak dziecko z czekolady. I wiecie co, przedzierałam się tak samo, jak 25 lat temu. Przez te wszystkie pajęczyny. Teraz były jakby grubsze, mocniejsze...Miodzio, tyle szczęścia w jednym miejscu. Babcia pozwoliła mi zabrać, co chcę i co mogę, bo i tak to się nikomu nie przyda. Wyjechałam z Zawoi z ogromniastym, starym kufrem staroci, złomu i gratów, ale jakże dla mnie bezcennych... Jednym z nich jest ta mała koza z fajerką. Dziadek, jak tak siedział i dłubał w drewnie, to sobie grzał zadek i herbatę na tej kozie. Targałam ją 300 km i teraz służy mi na różne sposoby.  Czasem jako kwietnik, innym razem jako stoliczek. Zależy od pory roku i mojego kaprysu. Mój mąż odnowił ją, jak się tylko dało. A ja się cieszę jej widokiem i rozmyślam czasem, ile chwil dziadek przy niej spędził, założę się, że, gdyby ta koza miała uszy i potrafiła mówić, opowiedziała by mi niejedną historię...



                                                                             
    W takim stanie zabrałam ją do swojego domu






    Dziadku Władysławie, może spoglądasz na mnie z góry...może kiedyś pogadamy sobie o kozie i o innych sprawach, o których wiesz tylko Ty:-)

    poniedziałek, 28 listopada 2011

    Metamorfoza czarnej paskudy...

    Stolik dostałam od wujka, który z kolei dostał go od jakiegoś kolegi. Wędrował, podejrzewam ten stoliczek od długiego czasu po ludziach. Nikomu nie pasował, każdego denerwował. Jak go zobaczyłam, polubiłam od razu. Jednak wiedziałam, że potrzebna będzie "kosmetyka". Nie dość, że czarna paskuda, to porządnie obdarta była i noga jedna ciągle wypadała. Stolik stał krzywo i taka sierotka z niego była. Mąż nogę mu naprawił, oczywiście przy moim usilnym gderaniu;-) Stolik stał już prosto i pewnie. No, ale czarna paskuda strasznie mi w kącie nadawała ponurości. Okno od podłogi do sufitu niemal, salon cały słoneczny, a ten kąt za narożnikiem taki jakiś ciemny. Mimo to, stoliczek stał tak półtora roku...czasu nie było ciągle. ja tylko ścierałam z niego co drugi dzień kurz i wzdychałam cicho. Ten, kto ma czarne meble w domu,  wie, o co mi chodzi;-) 
    I tak pięknego dnia jednego, od rana do wieczora ciężko pracując, dokonałam zmiany. Ale radość! Zmienił się również mój ciemny kąt. Tak się fajnie w nim rozjaśniło. Najważniejsze, że teraz piękniej dziadek z babcią wyglądają. Muszę im to koniecznie pokazać. I moje ukochane bibeloty nabrały innego światła:-)


    Słoneczko nie chciało wyjść, ale i tak jest jaśniej. O to chodziło:-)





    Gdy stolik się malował...no nie sam oczywiście, zdjęcie babci i dziadka stało sobie na dużym stole w salonie. Kiedy patrzę, jak pięknie wyglądają na zdjęciu, to aż łzy się kręcą. Wyglądają identycznie teraz, po 60-ciu latach małżeństwa. Nie mają już tak wyprostowanej sylwetki, włosów też już nie mają takich bujnych, ale błysk i miłość w oczach niesamowitą mają nadal. Nie znam drugiego takiego małżeństwa. Nie dość, że każde z nich jest wyjątkowym człowiekiem, to razem tworzą coś na kształt bomby dobroci i miłości. Bomba wybucha codziennie. Są to dziadkowie mojego męża i cieszę się, że wiele ich genów ma w sobie mój mąż:-)
    Uwielbiam tych ludzi za serce, jakie okazują każdemu człowiekowi. Każdemu dosłownie. Babciu Jasiu i Dziadku Augustynie - żyjcie w zdrowiu jeszcze 100 lat!


    Tak sobie myślę, że może nam też dane będzie tak razem, jak oni...całe życie za ręce się trzymać, patrzeć na siebie z taką miłością, zrozumieniem, przyjaźnią i życzliwością. Zawsze obiecujemy sobie, że zrobimy wszystko, aby tak było. Mamy fantastyczny wzór do naśladowania:-)