Obserwatorzy

sobota, 25 stycznia 2014

Podróże małe i duże...







     
      Lubicie podróżować? Ja uwielbiam. Znam na dodatek, conajmniej trzy rodzaje podróżowania. Pierwszy to taki prawdziwy sposób czyli torba, plecak, namiot, rower lub samochód, mapa i w drogę. To oznacza dotykanie, wąchanie, oglądanie obrazów z podróży, ludzi i miejsc i tego, czego sami chcemy doświadczyć. Wczoraj przegadałam z koleżanką dobre dwie godziny na temat wakacji pod namiotem (pozdrowienia dla Ciebie Kasiu). I już mi się tęskni, już mi się marzy. Byle do wakacji. Namiot czeka, choć przede mną jeszcze ferie zimowe i narty. Planować jednak można, prawda? 
      
       Drugi to podróżowanie "palcem po mapie". Uwielbiam ten sposób, bo jest najtańszy, a daje mi ogrom radości. Biorę mapy, a mam ich dziesiątki, dosłownie z najróżniejszych miejsc na świecie i godzinami mogę je oglądać, śledzić i czytać. Jestem zakręcona totalnie na punkcie map. Jeśli nie mam mapy, nic nie szkodzi,  biorę książki. Mogę je czytać bez wytchnienia, a za książki podróżnicze mogę dać się pokroić. Czytanie o podróżowaniu innych sprawia mi ogromną przyjemność. Ostatnio awchłaniam książki w ilości nawet mnie przerażającej, bo czytam kilka tygodniowo. Jak to robię? Nie wiem. Zaczynam czytać i nie przestaję. Oprócz tego wiodę normalne życie czyli mąż, dzieci, dom, sprzątanie, pranie, treningi, praca i cała ta nasza życiowa karuzela ;-) Ale, gdy książka się kończy sięgam po następną i następną... Przejdzie mi niedługo. Potem będzie chwilowy zastój, przesycenie książkami. Do czasu, gdy znów zatęsknię. 
        Zastanawiam się, dlaczego czasem czytam tak dużo, a potem jakiś czas nic. Wydaje mi się, że albo uciekam od stresów właśnie w książkę, albo lubię ten typ podróżowania, po miejscach zapisanych przez autora, poznając po drodze ludzi, kultury, ich emocje i myśli . Jak to jest u Was? 
         W tym tygodniu skończyłam czytać dwie książki Wojciechowskiej i jedną Cejrowskiego. Wcześniej szalałam z książkami Beaty Pawlikowskiej. Każdy z tej trójki pisze zupełnie inaczej. Najlepiej się jednak czyta zdecydowanie Cejrowskiego, choć Pawlikowską uwielbiam jako człowieka. Też świetnie pisze.


        Ok, no i trzeci sposób. To jest podróżowanie po własnym domu. O tak, często to robię.            Czasem wstaję rano i już wiem, że coś zmienię, że coś wymyślę, bo zapala się jakaś taka iskra i błysk w oku. Nieraz widzę mój dom, jakby pierwszy raz. Zauważam coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. I mam ochotę coś z tym zrobić, wyeksponować, przenieść w inne miejsce, schować, przerobić. Po prostu coś zmienić. I wtedy sobie spaceruję po domu i po własnej głowie i kombinuję. Nic nie jest wówczas w stanie mnie odrwać od tego "podróżowania". Jest to też w pewnym sensie odkrywanie siebie, bo radość z jakiegoś pomysłu, którego realizacja daje pewne spełnienie, jest nieoceniona i wielka. Macie tak czasami? Ja mam tak często. Wtedy wertuję wszystkie moje czasopisma, zakamarki laptopa, książki wnętrzarskie, mój babski kącik majsterkowicza i coś rysuję, coś notuję, wymyślam. Ile radości mam z tego, to tylko ja sama wiem :-) 
        Dziś odbyłam podróż drugim i trzecim sposobem :-) W domu cisza, od samego rana. Mąż na służbie, zatem wróci dopiero jutro. Dzieci u babci, wrócą jutro. Tylko ja i nasza psina. Spokojna głowa, myśli sobie płyną...lubię takie soboty od czasu do czasu. To nic, że wisi nade mną papierkowa robota, prosto z pracy. Zrobi się i to ;-) Tymczasem, zapraszam do siebie... Spacerkiem...


                


       Kilka osób pytało mnie ostatnio, gdzie kupiłam te świeczniki i ile kosztowały. Otóż, kosztowały wszystkie razem nie więcej niż 30 zł, bo kupiłam je na targu staroci. I nie są to świeczniki, a podstawy lamp. Kupiłam wtedy 6 sztuk. Dwie z nich były dobre, więc zostały nadal  lampami, natomiast te, które nie świeciły, zostały pozbawione kabla z wtyczką i zostały świecznikami. Zresztą, dokonując zakupu miałam na myśli przerobienie wszystkich podstaw na świeczniki, ale jak się okazało, że dwie z nich świecą, to szkoda było im obcinać kabelków. Pisałam kiedyś o tym, jakieś 2 lata temu.



         I jeszcze jedno. Znajomi pytają mnie, co ja przechowuję w tym kredensie. Hmmm...., odpowiedź brzmi: "Czego ja tam nie mam?".
         Kredens jest bardzo głęboki, więc mieszczą się tam różnego rodaju naczynia i zastawa stołowa w dwóch rzędach. Taka studnia bez dna. Dobrze, że nie otworzyłam Wam górnych dzrzwiczek, bo nie do wiary, co i ile się tam mieści. O szufladach nie wspomnę...
         Jednym słowem, kredens rzecz pomocna, konieczna i święta w domu :-) Jest z nami już 5 lat, a kosztował 100 zł lub 150 zł. Nie zamieniłabym go na nic innego. 



      Czas się wybrać do IKEI, bo z 50-ciu świec, zostało mi tylko tyle, co na zdjęciu. I pretekst do zakupów gotowy ;-)






       W poprzednim poście pokazywałam tablicę. Po miesiącu użytkowania już wiem, że był to strzał w dziesiątkę. Jest nieocenionym pomocnikiem. Nawet nie robiłam zdjęcia z tym, co tam mamy nabazgrane, bo uśmiałybyście się po pachy, ale wierzcie na słowo, że istne "cuda" są tam kredą wypisane :-)








     Nasza psina ma w życiu dwa zajęcia - spanie i gapienie się na horyzont. Robi to całymi dniami. Udaje, że pilnuje domu. Nie szczeka, jest łagodna jak baranek, choć czasem dostaje takiego kręćka, że nie można się jej pozbyć. Wariuje wtedy, że ho ho. Dobrze, że ma się gdzie wybiegać. Bardzo ciężko zrobić jej zdjęcie,  ale dziś się udało. Zapozowała. Pewnie dlatego, że coś tam wypatrzyła ;-)


     
     Kiedyś pisałam, że uwielbiam haft krzyżykowy. Najbardziej czarno-biały. Obrazy i obrazki czarno-białe właśnie stoją u mnie w różnych miejscach. Jednak mam sporo haftów kolorowych. Pochowane są od dawna i czekają na swoje 5 minut. Obraz dziewczynki zbierającej muszle nad morzem, lubię najbardziej. Przypomina mi wakacje, nasz ukochany Bałtyk i czas, kiedy byłam w ciąży z pierwszą córcią. To właśnie wtedy haftowałam najwięcej i w kolorze. Tak sobie policzyłam, że ten obraz ma 11 lat :-) 
      Bardzo go lubię. Dziś znów go znalazłam w szufladzie z innymi obrazami. 



       Moi drodzy, życzę Wam miłego, fajnie spędzonego czasu. Wielu podróży, i tych w świat, i tych do wnętrza siebie. Wszystkie podróże kształcą, poszerzają horyzonty i cieszą. Im większego trudu wymagają, tym większa radość u kresu. Wiem coś na ten tamat, oj wiem :-) 
        Ściskam serdecznie każdego czytelnika, podróżnika, dobrą duszę...







środa, 1 stycznia 2014

Nowy Rok i nowe możliwości...



     

       Dziś rano przeczytałam - "Masz przed sobą 364 nowe dni i tak wiele możliwości... Jak je wykorzystasz?".
       Hmm..., tak, jak potrafię i jeszcze bardziej się postaram i jeszcze więcej zrobię, zobaczę, dotknę. Jeszcze więcej się nauczę.
       Wtajemniczonym, serdecznym istotom śpieszę tłumaczyć sytuację z moją córcią. Już jest w porządku, choć wiele przeszliśmy od września. Zajęłam się pracą, szkołą i treningami dzieci, domem, bieganiem, a potem, żeby nie oszaleć...czytaniem, czytaniem, świętami i znów czytaniem. Wiele się działo przez ten czas, gdy byłam tutaj raczej duchem niż ciałem. Ale po kolei...

       Naoglądałam się, naczytałam o świętach i samych przygotowaniach do nich na Waszych blogach. Były i u mnie święta, piękne, rodzinne, pracowite. Wigilia rodzinna u mnie, potem jazda 300 km na "przyjęcie niespodziankę" do mojej mamy, która skończyła 60 lat, a na koniec powrót do domu, bo Sylwester znów u mnie, z tym, że dla przyjaciół i znajomych. Maraton świąteczny uważam za bardzo udany i zakończony. Teraz czekam na ferie, które u nas na szarym końcu, a potem juz tylko wiosny będę szukała.
      Póki co, w atmosferze okresu poświątecznego, szybkie migawki naszej choinki, którą mam nadzieję, jak tylko słońce zaświeci, zasadzić przed domem. No i mój patent na przykrycie niezbyt pięknej bryły ziemi, która wystawała z donicy, jako że choinka żywa i mam nadzieję z pięknymi korzeniami. Niecałe 10 minut w lesie poskutkowało tym, że moja choinka ma cudną, zieloną pierzynkę u swych stóp, z mchu i szyszek. Wygląda to pięknie i naturalnie. Takie małe, a cieszy :-) Szyszek z daleka nie widać, bo małe, ale przez to naturalne.


   

      Muszę się jeszcze do czegoś przyznać. Mianowicie, z tego, co się orientuję wszyscy kupują choinki na święta, czy to prawdziwe, czy sztuczne, ale najpiękniejsze z szeregu. Muszą być doskonałe. A ja z mężem, co roku wybieram najdziwniejszą, najbardziej "biedną" czyli, jak my to mówimy największego szturbaka. I potem przystrajamy tego szturbaka tym, co mamy, a generalnie jest tak, że każda ozdoba jest z innej parafii. Nie wiem, skąd się wzieło to, że zawsze kupujemy taką sierotkę, ale tak jest i tak pewnie zostanie :-)


    Najbliższe osoby wiedzą, że biegam i nie mogę już bez tego żyć. Ale wiedzą też, że nie umiem funkcjonowac bez czytania. Te dwie przyjemności pozwalają mi odpłynąć, zrelaksować się i zmęczyć pozytywnie. Książka zajmuje głowę, a bieganie mięśnie i to wszystkie, jakie mam. Dzięki odwiedzinom u mojej kuzynki, którą nazywam "siostrzyczką" mogłam zaczytać się do woli w fantastycznych lekturach. Anula, wielkie dzięki za wszystkie książki. Na zdjęciu trzy są Twoje, dwie z biblioteki. Te pięć przeczytałam właśnie w ostatnium czasie. Dwie czekają na weekend. Każda z książek na zdjęciu poniżej jest świetna. Polecam z całego serca każdą z nich. Każda mnie porwała, każda czegoś nauczyła. Każda zabrała mnie w inny świat. Nie wiem, jak to zrobiłam, że przeczytałam je wszystkie w takim krótkim czasie, zwłaszcza, że święta były istnym szaleństwem, potem te urodziny mamy, co znaczyło kolejne 3 dni w podróży, no i sylwestrowe imprezowanie. Myślę jednak, że byłam tak spragniona czytania, że jak zaczęłam to skończyć się nie dało, dopóki ostatniej strony nie ujrzałam.
    Najpiękniejsze jest to, że jeszcze tyle książek przede mną, że życia niejednego zabraknie, aby przeczytać choćby jedną tysięczną. Cudowna wiadomość :-)



     Jakie macie zakładki do książek? Ja mam wiele. Są najróżniejsze. Czasem podarowane w prezencie, czasem zrobione przeze mnie, ale najczęściej są to przypadkowe kawałki czegoś, co akurat mam pod ręką otwierając książkę na pierwszej stronie, a kończąc rozdział. Raz jest to paragon, raz bilet, raz papierek po cukierku, raz chusteczka higieniczna, a kiedy indziej kawałek sznurka, jak na zdjęciu poniżej. Cztery książki czytałam z jedną zakładką w ręku. Ostatniej trafiła się biało-czerwona "zakładka". Lubię do każdej książki mieć inną zakładkę. Taki bzik ;-) A jak jest u Was?



      Na koniec coś, co sen z powiek spędzało od dawna, nie tylko mnie. Mianowicie, fronty szafek kuchennych. Domurowane trzy szafki i z konieczności wymienione fronty, bo jak się okazało, nie produkują już tych, które miałam. Najzabawniejsze jest to, że wyszło na moje. Całe długie lata jęczałam mężowi, że chcę białe fronty. Poddałam się jednak i były ikeowskie z serii Fagerland. Kiedy mąż domurował trzy szafki po czterech latach (jak wiadomo są sprawy, które najpierw muszą nabrać  tzw. "mocy urzędowej"), okazało się, że Fagerlanda już nie ma i nie będzie. Gdybyście widziały ten błysk w oku, moim oczywiście!
   Z tego miejsca, pozdrawiam znów kuzynkę Anię, która pomogła mi całą swoją mocą i dobrym góralskim serduchem, przekonać mężulka mojego do białych frontów. Jak to mówią, jak się czegoś pragnie, zawsze się spełni ;-) Nadmienię tylko, że Ania mieszka 500 km ode mnie. Jedna wizyta u niej zaowocowała książkami i frontami. Wszystko miałam, zawiasy, uchwyty, spowalniacze...brakowało tylko tych frontów. Wspólnym wysiłkiem udało się wszystko. I wiecie co? Uwielbiam jeszcze bardziej moją kuchnię, czas w niej spędzany i mojego męża za cierpliwość i stoicki spokój, jakim się wykazał przy ich zmianie.











   

      Nowym nabytkiem jest też tablica, którą zrobiłam sama za grosze. Jest taka, o jakiej marzyłam czyli duża :-) i już zaczęła żyć własnym życiem, zwłaszcza po Sylwestrowej nocy ;-) Nie wiem i się już nie dowiem, kto dopisał- "Goście witają gospodarzy" oraz "2+2 =5!"
      Płyta, którą wyciął mi pan Maciek z działu drewno w Castoramie wyniosła mnie 45 zł. Ta, która wisi w kuchni jest mniejsza, ale jeszcze większa czeka na malowanie w garażu. Zawiśnie w przedpokoju.
      Swoją drogą, pan Maciek z działu drewno jest genialny, bo nie może się oprzeć uśmiechniętej kobiecie i wycina natychmiast to, co wymyślę. Zawsze doradzi, bo zna się najlepiej na rodzajach płyt, desek, sklejek i tym podobnych rzeczy. W każdym razie, pan Maciek wyciął, ja pomalowałam farbą, która przeleżała swoje w pralni, a mój mąż Maciek powiesił :-) Maćki to fajne chłopaki!







      No dobrze, dla wytrwałych...mój ulubiony czytelniczy fotel w pobliżu ulubionej kozy, która płonie żywym ogniem od jesieni do wczesnej wiosny. Kto chce poczytać, pomyśleć, odpocząć lub choćby tylko się ogrzać, zapraszam serdecznie. Ciacho i kawa w pakecie :-)




        Biegnę tymczasem nadrabiać zaległości czytelnicze u Was moje drogie. Wiem, że nacieszę oczy i duszę, jak zawsze :-) Ściskam serdecznie i życzę spełnienia w Nowym Roku 2014, tak szeroko pojętego. Pamiętajmy, że  mamay przed sobą 364 nowe dni i tak wiele możliwości...