Obserwatorzy

środa, 7 listopada 2012

Do zakochania jeden krok...



        No właśnie, tym razem poczłapałam na dział oświetlenia, a męża zostawiłam na "śrubkach". Idę sobie, patrzę, a tu na mnie lampa spogląda. Cudna wielka lampa patrzyła właśnie na mnie. Stała sobie na podłodze i gapiła się, dacie wiarę? Miała na dodatek przyczepioną etykietkę "przecena" i wołała "kup mnie!". Macie tak czasem? Wzięłam ją do ręki. Ciężka, z ceramiczną nogą, w ślicznym niebieskim odcieniu, z brązowym abażurem. Pozostało mi tylko zadzwonić do męża. Już wiedział, co się święci, jak poprosiłam, żeby szybko przybiegł do mnie na dział z oświetleniem. Uznał, że jest faktycznie piękna i super przeceniona, ale po co mi 150-ta lampa? Prosiłam, robiłam smutną minkę i nic. Niewzruszony, choć faktycznie, wiedziałam, że trochę przeginam, bo jak się uprę na coś albo sobie coś ubzduram, to koniec, jak małe dziecko. Powiedzcie, że też tak macie, błagam!  Koniec był taki, że strzeliłam focha, powiedziałam, że jak nie to nie. Pojechaliśmy do domu. 
         Oczywiście na drugi dzień nie dawało mi to spokoju, ale wiedziałam, że i tak jej już nie ma sklepie, bo pewnie ktoś ją już kupił. Minął cały dzień, a za mną mimo wszystko chodziła myśl o lampie. Wieczorem dzwoni jednak mój teść i mówi, że jest w Lubinie w Tesco na zakupach i pyta, czy coś potrzebuje, bo może mi kupić. No i lampka w mojej głowie się zapaliła, dosłownie i w przenośni;-) Mówię do niego tak: "Z Tesco to ja nic nie potrzebuję, ale gdybyś był obok w Obi, kup mi lampę, bo jest przeceniona". Mój teść kocha przeceny wszelkiego rodzaju, kocha śrubki, jak mój mąż, więc dwa razy go prosić nie musiałam. Modliłam się tylko, żeby ta lampa tam była. Ile się natłumaczyłam, jak ona wygląda...to wiem tylko ja. Wytłumaczcie daltoniście kolor niebieski i brązowy! On nie widzi kolorów! Masakra jakaś. Nigdy mi to nie przeszkadzało, że on jest daltonistą przez duże D, ale tym razem miałam ochotę udusić człowieka;-) Nie no, żartuję. Kochany tatuś kupił i dowiózł całą (czytaj: niepotłuczoną) lampę prosto do domu. Mój mąż śmiał się straszliwie. Też jest kochany. Oboje wiemy, że i tak tę lampę bym miała. Tyle lat małżeństwa zrobiło swoje;-) 








            Najfajniejsze w tej lampie jest to, że można ją ściemniać i rozjaśniać, jak się chce. Ma takie pokrętło. Jak chcę mieć ciepły odcień światła, to ściemniam, a jak ma być jasno, jak w markecie, to heja...na całego;-)




          Przekładałam już brązowy abażur na tę stojącą lampę wysoką i wygląda super. Stąd pomysł z tymi dwoma abażurami w kolorze brązowym z Ikei. Jak myślicie? Wtedy wyglądałoby może lepiej? Czy zostawić, jak jest? Te stojące lampy kupiłam 3 lata temu za 20 zł w Castoramie, więc chyba zasłużyły na zmianę "ubranka"?




             Robiąc zdjęcia, znalazłam szczątkowe ilości ciasta. Pozdrawiam ciocię Stasię, która upiekła to pyszne ciacho i obdarowała mnie. Muszę wysępić przepis, bo ciasto jest przepyszne. Jak tylko uda mi się wyciągnąć z cioci ten sekret, to podzielę się z Wami:-)


            Idzie zima, szara, bura, ciemna. A jak ciemno na zewnątrz, to trzeba uzupełniać niedobór światła, jak się da. Ja już zaczęłam szaleć z wszelkiego rodzaju lampionami i świecami. Do tego lampki i lampy. Dam radę, przetrwam zimę z uśmiechem i bez depresji;-)



          Przez 3 lata kredens kupiony za 100 zł stał w kuchni. Mąż go odnowił, zdarł ze trzy warstwy farby. Był typowo użytkowym meblem. Był niczym studnia bez dna. Mieścił wszystko, co się do niego wrzuciło. Jednak ciągle mnie drażnił w kuchni. Coś mi tam nie pasował. Aż ostatnio stało się, kredens uciekł z kuchni do salonu. Najpierw w myślach, a potem dosłownie. Mój mąż wzniósł oczy do nieba, jak go poprosiłam o przeniesienie kredensu. On jest tak ciężki (kredens oczywiście), że brak słów i tchu, kiedy się go przesuwa, bo o podniesieniu we dwoje nie ma mowy. Trzy lata zmarnowane. Stał w kuchni i drażnił, a teraz w salonie rozjaśniał, żyje sobie innym życiem. I pewnie mu lżej, bo nie tylko użytkowym meblem jest, ale także reprezentatywnym troszkę. Teraz go uwielbiam.                





           Ulubione ramki i najlepsze świece na świecie. Już od wielu lat kupuję świece w Ikei i są niezawodne, niezastąpione. Naprawdę warto tam kupować. Już się pomału kończą, trzeba się wybrać po kolejną paczkę. A no właśnie...wczoraj w radiu mówili, że we Wrocławiu budują największą w Polsce Ikeę, trzykondygnacyjną i jakąś mega proekologiczną. Do tej pory wystarczyła mi ta, która tam była, ale w sumie fajnie. Otwarcie na wiosnę 2013 roku. Oj, będzie się tam działo. Nie jestem fanatyczką, choć muszę przyznać, że mają tam wiele fajnych i praktycznych rzeczy. Samo oglądanie ekspozycji sprawia radość, no i słynne katalogi... Mam sporą kolekcję:-)





          A po drugiej stronie salonu też małe zmiany, bo zniknęła wisząca szafeczka, która póki co stoi w sypialni i czeka na zmiłowanie. Jakoś ciężko mi tam wyglądała. W zamian za to zagościły na tym kawałku ściany zdjęcia, choć to chwilowa sprawa, bo zdjęć mam pięć sztuk, a ramkę białą jedną. Planuję dokupić resztę ramek, włożyć zdjęcia i powiesić kolekcję właśnie w tym miejscu. Może zrobię misz-masz z czarno-białych ramek...Zobaczę jeszcze. Macie jakieś pomysły? Wiem, że macie:-)


 
         Poniżej zdjęcie mojej Mamy i mnie. Miałam jakieś 4 latka, rozbiłam sobie paskudnie głowę, było pogotowie, szycie, łzy. Na koniec buziak na otarcie łez. Mama miała jakieś 30 lat. Była taka ładniutka. Śmiejemy się dziś z tych fryzur, skórzanych kurtek. Takie czasy były. Uwielbiam to zdjęcie:-)


           Zdrowiej mi Mamusiu, bo jesteś mi potrzebna. Nawet na odległość tych 300 km, które nas dzielą od 13 lat. Całuję, ściskam i kocham nad życie:-) Niech Anioły nad Tobą czuwają, a ja będę się nadal modlić i wierzyć w to, że wyzdrowiejesz.







           Podziwiam każdego, kto dobrnął do tego miejsca;-) Dawno mnie nie było, więc pozwoliłam sobie na napisanie długiego posta. Pozdrawiam Was mocno, najmocniej, jak potrafię, ściskam i ślę buziole ogromniole. Następnym razem pokażę i opowiem o przedpokoju, potem o kuchni, potem o czymś jeszcze, choć nie wiem, w jakiej kolejności;-)


niedziela, 4 listopada 2012

Koniec marudzenia!

           

                  Tak, tak...koniec z wymówkami, że siły brak, że praca i praca, że choroba, że nie wiem, co tam jeszcze...








          Dłużej już nie można tkwić w zawieszeniu. Trzeba znów wrócić, żeby nie zwariować;-) Hmmm...dwa miesiące nieobecności, a tyle się wydarzyło, zarówno u mnie, jak i u Was moje kochane istoty.
W życiu rewolucje, w domu rewolucje, w pracy zawodowej, a jakże...rewolucje. W telegraficznym skrócie nie da się niestety opisać wszystkiego, dlatego nawet nie będę próbować. Zanudziłabym siebie i Was wszystkich;-)  Postanowiłam, że nie będę się cofać. Najlepiej pójść do przodu, z miejsca. Wiadomym jest, że lepiej spojrzeć w przyszłość, ewentualnie przeanalizować dzień, który minął, no może....dwa dni;-) 
Lubię sobie usiąść, pomyśleć, jak minął dzień, co fajnego się zdarzyło, co zrobiłam z tym, co mi podarował...

         Jako, że kilka osób nieustannie pytało, dlaczego mnie nie ma tak długo, uznałam, że trzeba wrócić. Pozdrawiam z tego miejsca szczególnie trzy Anie, w tym moją upierdliwie kochaną kuzynkę, która poleciała, jak zwykle do Chin i powinna szybko wracać, bo coś mi się zdaje, że jej się pomału skośne oczy robią i cera jakaś taka żółta... Miała tym razem złe przeczucia, co do podróży, ale jestem pewna, że wszystko będzie dobrze, wróci, zadzwoni, opowie, jak było. 
    




















         Dziś dzień pod znakiem białego kremu czekoladowego na bazie chałwy, białej czekolady i migdałów. Pychota, choć troszkę niezdrowa;-) Jak uporam się z tym słoikiem, załatwię jutro wizytę u ortodontki, wrócę cała i zdrowa (wszak jadę 100 km), napracuję się przy poniedziałku z moimi przedszkolakami, obiecuję, że napiszę o tym i o tamtym... Zakochałam się w czymś, co mi spokoju nie dawało przez dwa dni. Zrobię zdjęcia, napiszę, co i jak. Póki co, jestem w tym cudownym stanie zakochania. Chodzę nakręcona, jak szalona, niemal motyle w brzuchu mam w środku jesieni. No coż, taka moja natura. Niewiele mi do szczęścia nie trzeba:-) Ale o tym w następnym poście. Tymczasem, pozdrawiam, ściskam i zabieram się za opróżnianie słoika. Wiem, wiem...godzina nie za bardzo na takie słodkości, ale co tam. Raz się żyje;-)